sobota, 7 lipca 2018

Opowieść o opowieści. Kazuki Sakuraba i "Czerwone dziewczyny. Legenda rodu Akakuchibów"

Odpowiedni entourage to podstawa! (zdjęcie autorskie)
Za każdym razem, gdy wchodzę do księgarni i widzę pięknie wydane nowości, robi mi się trochę przykro. Mam za dużo planów czytelniczych, a stosy nieprzeczytanych książek zalegają mi na półkach i czytniku, więc kupowanie nowych, niezwiązanych w żaden sposób z różnymi, mniej lub bardziej sprecyzowanymi wyzwaniami czytelniczymi, nie wchodzi w grę (no chyba że coś faktycznie zapowiada się wybitnie fascynująco). Nie mam w zwyczaju oceniać książki po okładce, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że ładne okładki nie robią na mnie wrażenia - jestem wzrokowcem w każdym calu, czasami zdarza mi się wręcz zazdrościć ludziom, których ulubione książki wydane są pięknie. Zatem nietrudno sobie wyobrazić, jak wielka była moja radość, gdy pojawiły się "Czerwone dziewczyny. Legenda rodu Akakuchibów" autorstwa Kazuki Sakuraby. Literatura japońska to jeden z moich absolutnych priorytetów. W takim przypadku, nie zadaję sobie pytania "czy kupić?", ale "kiedy kupić?" - doczekałam się więc swojego pięknego wydania. W dodatku, wizja sagi rodzinnej z silnymi kobietami w roli głównej, pochodząca od autorki, zajmującej się głównie pisaniem light novel, cieszy wyjątkowo.

No właśnie, light novel - teoretycznie coś, za czym nie przepadam. Tyle że na tej samej zasadzie, niezbyt lubię mangę (w ogóle średnio interesuje mnie japońska popkultura), a, z jakiegoś powodu, to właśnie ona zainspirowała do pisania jedną z moich ulubionych japońskich autorek - Yoshimoto Bananę (w języku polskim dostępne są jej dwie minipowieści - "Kuchnia" i "Tsugumi", bardzo polecam). Skojarzenie z jej twórczością nasunęło mi się mimowolnie. Na szczęście, Kazuki Sakuraba nie zawiodła - napisała powieść lekkim, a jednocześnie eleganckim stylem, który doskonale komponuje z elementami realizmu magicznego. Fabuła natomiast, niezbyt skomplikowana, skupia się na kobietach z trzech różnych pokoleń rodu Akakuchiba. Narracja w formie opowieści o dziejach babci i matki, pozwala autorce bawić się wydarzeniami, wyolbrzymiać znaczenie dziecięcych fantazji i eksponować niedopowiedzenia. Natomiast ostatnia część powieści, poświęcona czasom współczesnym narratorce, choć osadzona w tym samym uniwersum, ma zupełnie inny rytm i przywodzi na myśl przebudzenie. Bardzo podobał mi się kontrast opowieści z dwóch światów: jawy i snu. Oczywiście, wspomnienia nie mają ze snem nic wspólnego, chyba że w sensie metaforycznym, ale sposób, w jaki autorka opisała te wydarzenia nasunął takie a nie inne skojarzenia.

Trudno jednoznacznie ustalić początek opisywanych wydarzeń - czy rozpoczęły się wraz z odejściem ludzi z gór i porzuceniem w wiosce małej Manyō? Od ilu już lat drogi do czerwonej rezydencji na szczycie wzgórza strzegły złowrogie wichry Yamaoroshi, utrudniające komukolwiek wejście do rodziny? Czy to kwestia przeznaczenia? Czy ono jest początkiem tej powieści? Wręcz nie do ustalenia. W każdym razie, to dzięki przesądności matrony Akakuchibów - Tatsu, mała Manyō zostaje żoną dziedzica rodu i awansuje na szczyt lokalnej drabiny społecznej. Motyw przeznaczenia wydaje się w "Czerwonych dziewczynach...", wydaje się dość mocno zarysowany. Potomków i przodków spotyka zdumiewająco podobny los, którego nie sposób wytłumaczyć dziedziczeniem cech charakteru - szczególnie w przypadku głównych bohaterek - o ich osobowościach można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są do siebie podobne. Jedno jest pewne: pierwszym konkretnym zdarzeniem opisanym w "Czerwonych dziewczynach..." jest porzucenie Manyō przez ludzi z gór. Cicha i skryta dziewczynka wyróżnia się spośród pozostałych dzieci wyglądem i niezwykłymi zdolnościami w niektórych dziedzinach oraz zupełnym brakiem talentu w innych. Widzi przyszłość, co prowadzi do ciekawych sytuacji: na przykład, podczas pierwszego spotkania ze swoim przyszłym mężem, dowiaduje się w jaki sposób on umrze. Pewnego razu spostrzega też latającego człowieka, którego ma spotkać w przyszłości... Dar jasnowidzenia praktycznie całkowicie determinuje życie dziewczynki i, po raz kolejny, nasuwa skojarzenia z przeznaczeniem. Nie będę omawiać dalszych losów postaci - wspomnę jedynie, że zarówno córka (Kemari), jak i wnuczka (Tōkō) Manyō są bardzo barwne i charakterystyczne - trudno mi było się z nimi rozstawać. Zresztą, nie tylko z nimi - zarówno bohaterowie drugoplanowi jak i trzecioplanowi wzbudzają sympatię - w szczególności rodzeństwo Kemari (jeśli chcecie wiedzieć dlaczego, będziecie musieli to przeczytać!).

Autorka zdecydowanie osiągnęła swój główny cel - przemiany społeczne i ich wpływ na losy rodziny Akakuchibów zostały przedstawione znakomicie. Ostatnio pewna znajoma zapytała na facebooku czym są opowieści. Pod jej postem znalazło się wiele naprawdę ciekawych odpowiedzi, co skłoniło mnie do przemyślenia tematu - w końcu, wydawał się bliski moim zainteresowaniom. Doszłam do wniosku, że można by udowodnić, że w opowieściach znajduje się właściwie wszystko - mądrość minionych pokoleń, ludowe wierzenia, doświadczenia i... historia. W zdaniu "Opowieść to...", w miejsce wielokropka można by wstawić cokolwiek i znaleźć odpowiednie argumenty, by tego dowieść. No ale dyskutować na temat natury opowieści jest dość łatwo, a faktycznie stworzyć opowieść, podkreślającą, że opowieść to historia - już trudniej. Chociaż nie jestem specjalistką w dziedzinie XX-wiecznej historii Japonii, trochę już zdążyłam się o niej dowiedzieć - wystarczająco, by stwierdzić, że Sakuraba stworzyła coś pięknego. Wydaje mi się, że dzieje rodu Akakuchibów, choć skupiają dość ekscentryczne indywidua, nie odbiegają, pod względem powiązania z historią, od dziejów innych rodzin. Gdybyśmy mieli okazję usiąść, wspólnie z przodkami, przy herbacie i słuchać opowieści o ich życiu, dość szybko odkrylibyśmy piętno historii, ciążące na każdym z nas. Wydaje mi się, że zauważylibyśmy podobne schematy. W końcu, nie da się opowiadać obiektywnie, a pamięć niekiedy zniekształca wspomnienia, albo zachowuje jedynie wrażenia bez konkretnego kontekstu. Innym razem, rejestruje wydarzenia bardzo dokładnie - szczególnie te związane z gwałtownymi przemianami społecznymi. Zapewne większość pokoleń przodków, w pewnym momencie zaczęłaby narzekać na młodych i dziwaczny styl życia, jaki obierają albo, jeśli mają takie doświadczenia, wspominać wydarzenia historyczne, mające wpływ na życie codziennie. Idąc tym tropem, można by dojść do wniosku, że "Czerwone dziewczyny: Legenda rodu Akakuchibów" to nie tylko opowieść o historii, ale uniwersalna opowieść o opowieści.

Jestem bardzo usatysfakcjonowana nie tylko tłem historycznym, ale i miejscem akcji - niewielkim miasteczkiem, zaprojektowanym tak, by status w lokalnej hierarchii wyznaczał położenie mieszkania. Sam pomysł nie wydaje się niczym odkrywczym, ale przemawia do mnie wizja domostw umieszczonych wzdłuż schodów prowadzących do posiadłości najbardziej wpływowego rodu (tytułowych Akakuchibów) - "czerwonego na górze" (aka = czerwień). Wyjątek od reguły stanowi rywal Akakuchibów - rodzina Kurobishi - "czarny na dole" (kuro = czerń), zamieszkujący na samym dole. Tak więc, lokalna społeczność wydaje się zawieszona między "czarnym na dole" i "czerwonym na górze". Awansować, mieć szansę przeprowadzić się wyżej, jest wyjątkowo trudno - trzeba się wyróżniać. W większości jednak przypadków, pozostaje to w sferze marzeń. Bardzo przypomina mi to miasta, które wymyślałam w dzieciństwie - i tutaj aż ciśnie się na usta słowo 懐かしい (natsukashii) - bardzo trudno je przetłumaczyć na język polski. Najbliżej mu do "nostalgii", ale wydaje się znacznie cieplejsze niż polskie określenie "nostalgiczny". Ponieważ już w skrótowym opisie siebie (znajdującym się po prawej stronie bloga pod nagłówkiem "Esoth w największym skrócie"), zaznaczyłam, że nie wierzę w obiektywizm w ocenie sztuki - pokuszę się o stwierdzenie, że wywołanie skrajnie subiektywnego odczucia natsukashii u de facto obcej osoby, jaką jest anonimowy, nierzadko zagraniczny, czytelnik znacznie podnosi wartość dzieła.

Zarówno czerwień, jak i czerń to bardzo intensywne barwy, a ich dominacja przywodzi na myśl krajobraz namalowany przesadnymi kolorami. Stonowany język wyraźnie kontrastuje z tą wizją - tworząc delikatną scenerię pokrytą bruzdami, z których wyzierają kolory mocniejsze. Nie są jednak w tym "wyzieraniu" natrętne - wręcz przeciwnie, wspaniale wtapiają się w tło, w sposób, jaki trudno osiągnąć, łącząc kontrasty. Wizja tak niesamowitych kolorów miała znaczny wpływ na odbiór całości. Poprzez odnalezienie doskonałej harmonii w całości, przestałam zwracać uwagę na rozgraniczenie między jawą i snem, jednocześnie zwracając na nie uwagę i się nim zachwycając. I, chociaż to zdanie zapewne brzmi jak bełkot - tak właśnie było. Dając się ponieść magii "Czerwonych dziewczyn", odkryłam logikę w absurdzie sprzecznych odczuć. I jeśli czegokolwiek mi tu zabrakło, byłoby to ewentualnie przekonanie o geniuszu tego, co czytam - myślę jednak, że Sakuraba nawet nie próbowała napisać genialnej powieści, ani jakoś znacząco wpływać na historię literatury. "Czerwone dziewczyny" nie zmienią życia czytelnika, w większości przypadków pewnie nawet nie wywołają żadnych refleksji - no, może skłonią do zastanowienia się nad przemianami społecznymi w Japonii w drugiej połowie poprzedniego stulecia i na początku obecnego. Albo zdziwią zakończeniem. Może nawet momentami wzruszą. Albo, pozwolą poskładać losowe myśli kłębiące się w głowie i dojść do teorii opowieści o opowieści i wymalują w głowie piękne zestawienia kolorystyczne, jak to zrobiły ze mną. Myślę, że warto tę powieść przeczytać, chociażby dla piękna oniryzmu i jego przenikania się z brutalną rzeczywistością - Sakuraba bardzo umiejętnie połączyła dwa sprzeczne światy i przedstawiła klimatycznie to, co zazwyczaj znajduje się pomiędzy wierszami. Wystarczy tylko otworzyć się na magię słów. A jeśli przy okazji jest się wzrokowcem - można również pozachwycać się okładką! :)

Na tym kończę dzisiejszego posta. Z racji wymagających studiów, nie miałam zbyt wiele czasu na pisanie, w rezultacie czego jest on na pewno znacznie mniej spójny, niż planowałam (zaczęłam to pisać pod koniec zeszłego roku). Sierpniowe myśli zdążyły się już, przynajmniej częściowo, ulotnić, szczególnie, że działo się dość dużo. Najprawdopodobniej, aby oddać wszystko to, co chciałam oddać, musiałabym przeczytać "Czerwone Dziewczyny. Legendę rodu Akakuchibów" jeszcze raz, a na to nie mogę sobie pozwolić. Stanęłam więc przed wyborem: skasować posta czy opublikować tę niepełną wersję? No i mimo wszystko wolałam to ostatnie - chociażby po to, by zachować gdzieś myśl o opowieści o opowieści. A ponieważ to blog amatorski, mogę sobie pozwolić na trochę więcej, czyż nie? Oczywiście, postaram się w przyszłości unikać takich wpadek.

Moja ocena: 8/10
Lektura obowiązkowa dla: - (chociaż mimo wszystko polecam przeczytać)