wtorek, 26 września 2017

Tajemnice wszechświata, kosmos w klimacie noir i sensu sens - trylogia "Trakt Kefahuchiego" - M. John Harrison

Okładki polskich wydań, wbrew pozorom, pomagają rozwiązać zagadkę
W podstronie "Esoth i książki" opisałam UW Challenge 2017, w ramach którego czytam książki z Uczty Wyobraźni wydawnictwa Mag. W skład wyzwania wchodzi, między innymi, trylogia "Trakt Kefahuchiego" ("Światło", "Nowa Swing", "Pusta przestrzeń") - pomost między pierwszą (obejmującą pierwszą piętnastkę serii) i drugą (pozycje wyznaczone przez wybranych znajomych) jego częścią. "Światło", jako czternasta część UW, znalazła się na liście z urzędu, pozostałe dwie, dzięki mojej znajomej. Wyznaczyła mi "Pustą przestrzeń", zupełnie nieświadoma, że to trzeci tom trylogii. Tym samym, nagięła zasady drugiej części challenge'u, typując nie jedną, a dwie książki. Kiedy się zorientowałam, co właściwie wybrała, nie było mi do śmiechu. A to dlatego, że za Harrisonem po prostu nie przepadam. Ponieważ jednak wszystkie polskojęzyczne wydania jego książek, znalazły się w Uczcie Wyobraźni, czytam wytrwale. Zmierzyłam się z "Drogą Serca" (największe rozczarowanie w UW), "Viriconium" (które z kolei bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, prawie wystarczająco, by odzyskać wiarę w pisarza) oraz omawianą dzisiaj trylogią. Początkowo chciałam poświęcić "Traktowi Kefahuchiego" więcej miejsca (w różnych konfiguracjach: osobny wpis o "Świetle", "Novie Swing" i "Pustej przestrzeni" albo jeden o "Świetle i Novie Swing" i podsumowanie wraz z omówieniem "Pustej przestrzeni), ale doszłam do wniosku, że lepiej skomentować całość niż poszczególne tomy - szczególnie, że dopiero wszystkie trzy pozwalają mniej więcej zrozumieć co Harrison miał na myśli.

Akcja trylogii dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych: w teraźniejszości (poczynając od końca roku 1999 do niedalekiej przyszłości, mniej więcej 2050-2060) i odległej przyszłości (w XXV wieku i na początku XXVI). Ogólnie rzecz biorąc, pomiędzy pierwszym, a trzecim tomem mija około 50 lat. Opisując uniwersum, skupię się jednak na świecie futurystycznym, ponieważ współczesny nie wymaga komentarza - nawet w częściach osadzonych w latach pięćdziesiątych XXI wieku, świat przedstawiony nie różni się od rzeczywistego.

Nocne niebo rozświetla blask Traktu Kefahuchiego - widocznego z każdego punktu, w którym autor umiejscowił akcję wątku futurystycznego. Nazywany również K-Traktem (szczególnie w "Pustej przestrzeni"), jest definiowany jako widoczna gołym okiem osobliwość bez horyzontu zdarzeń. Niezbadany przez żadną z międzygwiezdnych cywilizacji, pozostaje, wydawałoby się, ostatnią tajemnicą stojącą na drodze do poznania sensu wszechświata. Mimo sąsiedztwa Wielkiej Niewiadomej, ludzkość bardzo dobrze prosperuje. Utrzymuje kontakty z obcymi, korzysta z nowych technologii i, wręcz doskonale, asymiluje się do życia na różnych planetach. Bohaterowie ani razu nie odwiedzają Ziemi, a gdy w ogóle o niej wspominają, używają określenia "Stara Ziemia". Można by z tego wywnioskować, że błękitna planeta dawno już straciła swoje znaczenie dla cywilizacji ludzkiej. Sam świat robi wielkie wrażenie. Pisarzowi science fiction, tak naprawdę, trudno jest być oryginalnym. W gatunku powstało już tyle zwariowanych i genialnych pomysłów na społeczeństwo przyszłości, że stworzenie czegoś zupełnie nowego i odkrywczego graniczy z cudem. Harrisonowi się udało. Każdemu, kto zdecyduje się w przyszłości przeczytać tę trylogię, polecam zwrócić szczególną uwagę na K-statki oraz postacie K-kapitanów i ich motywacje. Jak na fikcyjną technologię, wyjątkowo mocno pobudzają do myślenia, wzbudzają stanowczo zbyt silne i sprzeczne emocje, by je zignorować.

Czytelnik poznaje uniwersum z punktu widzenia dziesięciu kluczowych postaci (dwóch z wątku współczesnego, ośmiu z futurystycznego). Mamy tutaj genialnego, acz zwyrodniałego fizyka - seryjnego mordercę (Michael Kearney), jego byłą żonę - anorektyczkę i socjopatkę (Anna Waterman), K-Kapitan zmagającą się z traumami z przeszłości (Seria Mau), byłego kapitana statków kosmicznych, obecnie twinka (ichniejszy odpowiednik narkomana), niewiedzącego co dokładnie ze sobą zrobić (Ed Chianese), przewodnika po Strefie Zdarzenia Saudade (Vic Serotonin), detektywa i głównego antagonistę tego ostatniego (Lens Aschemann) i jego asystentkę (prawie do końca trylogii nieumiejącą zdecydować się jak ma na imię), załogę statku Nova Swing, a jednocześnie stałych bywalców barów na Saudade, niebezpośrednich uczestników konfliktu poprzednio wymienionych (Liv Hula, Gruby Antoyne, Irene). W skrócie: dość spore grono ekscentrycznych osobowości. Tworząc różnorodnych bohaterów, wypadałoby przypisać każdemu z nich odpowiednio charakterystyczny idiolekt. Niestety, Harrison nie podjął się tego zadania - wszyscy bohaterowie, może oprócz Serii Mau, wypowiadają się niemalże w ten sam sposób i to w dodatku dość ordynarny. Niepotrzebne nagromadzenie wulgaryzmów i motywów skatologicznych do pewnego stopnia szokuje, potem jednak zaczyna żenować. Warsztat natomiast jest bardzo nierówny - zdarzają się sceny napisane przepięknie oraz (często nawet poprzedzając te pierwsze) niemalże grafomańskie.

Światło


Pierwsza część trylogii składa się z trzech wątków (Michael Kearney, drugoplanowo Anna Waterman, wówczas jeszcze Kearney, Seria Mau, Ed Chianese), powiązanych ze sobą poprzez postać tajemniczego Shrandera oraz następujące motywy: wyparcia, ucieczki, strachu i wewnętrznej przemiany. Bardzo zachęcający początek cyklu, dobrze wprowadza w świat, prezentując najciekawsze jego aspekty, takie jak wcześniej wspominane K-statki, manewrujące w wielowymiarowej hiperprzestrzeni, krawcy genetyczni i ich pakiety modyfikacji oraz twink-tanki, dzięki którym można sobie wykupić możliwość czasowego stania się kimś innym (nieco przywodzące na myśl zderzenie rzeczywistości z powieści Dicka). Wszystkie te wynalazki stwarzają doskonałą okazję, by uciec od samego siebie. I tak, Michael koczuje z miejsca na miejsce, zabijając niewinnych, by oddalić się od przerażającego widma Shrandera, Seria Mau rezygnuje z człowieczeństwa na rzecz K-statków, a Ed Chianese uzależnia się od twinkowania. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć, w rezultacie czego, bohaterowie będą musieli stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami i przedstawicielem pradawnej cywilizacji, który rozumie ludzkość lepiej niż sami ludzie.

"Światło" wypada znacznie lepiej niż "Nova Swing" i "Pusta przestrzeń" głównie przez dwie postacie: Serię Mau i Shrandera. O tej pierwszej już wspominałam w kontekście K-statków i idiolektów. Jest to zdecydowanie najlepiej przedstawiona postać w całej trylogii - prawdę mówiąc, gdyby nie ona, całkowicie zwątpiłabym w umiejętności autora w dziedzinie tworzenia przekonujących bohaterów. Shrander natomiast, sam w sobie, stanowi tajemnicę, przydającą powieści klimatu nietypowego dla science fiction. W moim odczuciu, to jedyna część Traktu Kefahuchiego, którą warto przeczytać.

Nova Swing


Kryminał w stylu noir, umiejscowiony na planecie Saudade, w której doszło do osobliwego wydarzenia - kawałki Traktu Kefahuchiego zaczęły spadać na ziemię, tworząc Strefę Zdarzenia - miejsce niepodlegające prawom fizyki. Cały pomysł przywodzi na myśl "Stalkera" Tarkowskiego (każdemu, kto jeszcze tego filmu nie widział, polecam obejrzeć przed lekturą). Jedyna część trylogii o jednolitej płaszczyźnie czasowej - cała akcja dzieje się w przyszłości, w dodatku na jednej planecie. Wszystkie postaci są w jakiś sposób uwikłane w główną intrygę. Co prawda, miejsce akcji jest całkiem sporym miastem, ale, w zestawieniu z pozostałymi tomami, wydaje się niemalże klaustrofobiczne. Główni bohaterowie - z jednej strony Vic Serotonin, Liv Hula, Gruby Antoyne, Irene, z drugiej - Lens Aschemann i jego bezimienna asystentka, toczą spór. Vic, centralna postać powieści nielegalnie oprowadza po Strefie spragnionych surrealistycznych wrażeń śmiałków. Niezależnie od tego, coś dziwnego dzieje się z Traktem Kefahuchiego i z tajemniczego obszaru zaczynają się wyłaniać nierzeczywiści ludzie, próbujący nauczyć się żyć. Pojawiają się również przypadki dziwacznych śmierci - zwłoki unoszą się w powietrzu i, orbitując wokół jakiegoś niewidzialnego punktu, stopniowo znikają.

Nie jestem miłośniczką wątków kryminalnych, a już w szczególności w stylu noir. Mimo to "Nova Swing" wydaje mi się znośna. Nie jest to jednak powód, dla którego uważam, że z całej trylogii godnym polecenia jest jedynie "Światło" - istnieją nawet kryminały, którym dałam maksymalną ocenę (dla zainteresowanych - polecam Natsuo Kirino, wszystkie jej przetłumaczone na język polski powieści, z wyjątkiem (i tak wspaniałej) "Wyspy Tokio", zawierają wątek kryminalny, a naprawdę je uwielbiam) - problemem jest, wciąż uwierający styl Harrisona, sprawiający, że jedna część naprawdę wystarczy. Powtórka z rozrywki - wszechobecne ekskrementy, wymioty i "pieprzenie" (w ten sposób każda postać, bez względu na charakter wyraża się o seksie - dotyczy to wszystkich trzech tomów Traktu Kefahuchiego). Z "Novy Swing" pochodzi również część tytułu tego posta - "Kosmos w klimacie noir" - tak nazywa się jeden z rozdziałów, świetne podsumowanie atmosfery powieści. Jeśli już komuś miałabym to polecić, to wielbicielom tej właśnie konwencji, jako ciekawostkę.

Pusta Przestrzeń


W ostatnim tomie, autor powraca do wątków z dwóch poprzednich - zarówno współczesnego, jak i futurystycznego - czytelnik spotyka ponownie wszystkich pozostałych przy życiu głównych bohaterów oraz paru nowych, choć mniej znaczących dla całości fabuły. Wyjaśnia wiele spraw, niektóre dosłownie, inne między wierszami (odczytywanie ukrytych znaczeń to główny powód, dla którego, przy dość negatywnym nastawieniu do trylogii, oceniłam ją względnie wysoko - w tym względzie, Harrison dostarcza okazji do inteligentnej rozrywki - choć zapewne wszystkich znaczeń nie odczytałam), dzięki czemu można się w Trakcie Kefahuchiego doszukać rozważań autora nad sposobami radzenia sobie z traumą, zagubieniem w świecie i odnalezienia, wydawałoby się straconegoj czasu tożsamości. Potwierdza również parę przypuszczeń, powstałych podczas lektury "Światła" i "Novy Swing".  I, niestety, utwierdza w przekonaniu, że recenzowana seria stanowi, pod względem warsztatu, kolosalne nieporozumienie. To, co dało się wybaczyć poprzednim częściom, poprzez eksperymentowanie z uniwersum czy też klimatem, w "Pustej przestrzeni" staje się wtórne, a więc w żadnym razie niewytłumaczalne przez oryginalność. Niemniej, fabularnie, trzeci tom wypada nieco lepiej niż drugi, co plasuje go na bardzo podobnym poziomie.

Generalnie, uważam, że jeśli ktoś nie poprzestał na "Świetle" i zafundował sobie "Novę Swing", powinien przeczytać również "Pustą przestrzeń" - na podobnej zasadzie, co opisywana parę postów wcześniej, według której zdecydowałam się przeczytać "W pogoni za dalekim głosem" Yamady tylko dlatego, że przeczytałam już wszystko poza tą konkretną pozycją. Po dwóch tomach, można się przyzwyczaić nawet do żenującego warsztatu, choćby ze względu na nieżenującą treść.

Podsumowanie


Trakt Kefahuchiego zawodzi i dzieli czytelników Uczty Wyobraźni (a więc ludzi przyzwyczajonych do sporych dziwactw) - niektórzy go kochają, inni uważają, że trylogia jest zdecydowanie za słaba na tę serię. Należę do tej drugiej grupy, trudno mi pojąć, dlaczego w ogóle się w niej znalazła. Nie tylko ona zresztą - również i reszta twórczości Harrisona (nawet pomimo sympatii dla "Viriconium"). Można się tu doszukać intrygujących interpretacji (jedną z nich nawet miałam okazję przeczytać - przedstawiała wątek futurystyczny jako projekcję wyobraźni bohaterów współczesnych), ale sposób przedstawienia opowieści pozostawia zdecydowanie zbyt wiele do życzenia. Metafora nie wystarczy, by uczynić coś ambitnym - o czym, niestety, wielu zdaje się zapominać. Nie twierdzę przy tym, że autentyczni fani trylogii powinni się wstydzić - daleko mi do tego. Chcę jedynie zaznaczyć, że ukryty sens nie zmienia automatycznie szmiry w wybitne dzieło - a z taką opinią spotykam się, ostatnimi czasy, zdecydowanie za często. Fantastyka, w zasadzie, bez względu na podgatunek, opiera się na metaforach. Wyobraźnia ma swoje źródło w obserwacji i przetwarzaniu rzeczywistości. Dlatego, nawet jeśli wątek fantastyczny powstaje jedynie, by przedstawić świat inny niż rzeczywisty, pomysł na odmienną cechę jest w jakiś sposób powiązany z autentyczną, a dekodowanie ukrytych znaczeń przypomina nieco psychoanalizę. Nawet jeśli autor wprowadza je świadomie, dlaczego granica między wybitnym, a przeciętnym miałaby zależeć jedynie od stopnia świadomości autora? W końcu, sama metafora nie przedstawia automatycznie żadnej idei - stwarza jedynie okazję do prowadzenia z czytelnikiem gry, zagadkę, mającą go zmusić do myślenia. Oczywiście, dobrze, gdy człowiek myśli, ale zadania z matematyki w szkole spełniają tę samą funkcję - czy to oznacza, że każdy, kto stworzy w miarę skomplikowane zadanie matematyczne, jest geniuszem? Nie dajmy się zwariować! Udana metafora może znacznie podnieść wartość i wzmocnić przesłanie całości, ale jest ona jedynie środkiem stylistycznym i sama w sobie, niepoparta żadną odkrywczą ideą, w prozie niewiele znaczy. Piszę to, by uczulić ewentualnych wielbicieli, którzy, w zetknięciu z krytyką ich ulubionych dzieł, wyzywają jej autora od głupców, nierozumiejących przekazu autora. Pozwolę sobie powiedzieć, że rozumiem wystarczająco wiele, by stwierdzić, że mi to nie wystarcza i nie widzę sensu rozciągania fabuły na całą trylogię. "Światło" wystarczy.

Ocena "Światła": 7/10
Ocena "Novy Swing": 5.5/10
Ocena "Pustej Przestrzeni": 5.5/10
Lektura obowiązkowa dla: - (choć, nie oszukujmy się, fanatycy Uczty Wyobraźni tacy jak ja, którzy chcą koniecznie przeczytać całość, i tak uznają to za lekturę obowiązkową - w każdym razie, ja wam tego nie powiedziałam!)

poniedziałek, 4 września 2017

Nocna parada stu demonów albo "Yōkai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej" - Michael Dylan Foster

Shinonome Kijin, ninmenju (drzewo o ludzkich twarzach)
Zjawisko yōkai, ważny element kultury japońskiej, ma swoje odpowiedniki na całym świecie, w świadomości zbiorowej i indywidualnej. Ludzie często wizualizują swoje lęki, tworzą odpowiadające im fantastyczne stworzenia - świadczą o tym legendy o rozmaitych potworach, które można odnaleźć w każdym kręgu kulturowym. Zasadniczą różnicę w postrzeganiu potworów z Kraju Wschodzącego Słońca i zachodnich ukształtowało podejście do badań nad nimi. Tę myśl przekazuje nam Michael Dylan Foster, omawiając japońskie yōkai, ich historię i znaczenie w różnych okresach dziejów od okresu Heian (794-1185) do współczesności na podstawie różnych źródeł historycznych.

"Yōkai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej" to książka naukowa napisana w stylu popularnonaukowym. Brzmi to może trochę dziwnie, ale stanowi wielki atut - czyta się znacznie łatwiej niż większość pozycji w gatunku, a przekazane informacje znacznie łatwiej zapamiętuje. W dodatku, dzięki nieco lżejszej formie, autor buduje klimat nierealności i fantastyczności, bardzo odpowiedni dla wiekowych, tajemniczych istot w rodzaju yōkai. Książka została podzielona na dwie części: pierwsza jest poświęcona historii yōkai oraz badań nad nimi, druga stanowi bestiariusz, pozwalający zapoznać się z najbardziej znanymi stworami oraz tymi, które autor uznał za najciekawsze. Osobiście, zapałałam sympatią do niejakiego nurikabe - wydaje mi się wyjątkowo uroczy i trochę zagubiony. Według definicji podanej w książce, nurikabe to ściana, pojawiająca się w nocy na drodze, a każdy, kto na nią natrafi, nie może iść dalej. Z jakiegoś powodu, spojrzałam na tę historię nie z perspektywy człowieka, a yōkai: chodzi sobie taki nurikabe i spaceruje po nocy, a gdy się zmęczy i chce odpocząć, wpadają na niego natrętni ludzie i straszą go patykiem (aby pozbyć się nurikabe, trzeba zastukać patykiem w ziemię). Dzięki temu, lektura "Yōkai. Tajemniczych stworów w kulturze japońskiej" dostarczyła mi również okazji, by potrenować wyobraźnię.

Foster omawia aspekty sztuki japońskiej pomijane kompendiach, które dotychczas przeczytałam (z "O Sztuce Japonii" Alberowej na czele). Na przykład motyw hyakkiyagyō (nocna parada stu demonów), przewijający się od (co najmniej) okresu Heian do współczesności. Byłam bardzo zdziwiona, gdy o tym przeczytałam, ponieważ taki, z pozoru, nieistotny szczegół, rzuca światło na tło opowieści japońskich sprzed millenium. Ludzie robili wszystko, by nie natrafić na hyakkiyagyō. Wydział wróżb podawał nawet rozkład dni, w które yōkai mają przechodzić ulicami stolicy, tak, by mieszkańcy mogli się odpowiednio przygotować (albo raczej ukryć), a w źródłach pisanych znajdują się niepokojące wzmianki o nieszczęśnikach, napotykających nocną paradę stu demonów. Co prawda, przerażający orszak yōkai z czasem zmienił się w komediowe przedstawienia tsukumogami (ożywionych sprzętów domowych), ale wcześniej miał istotne znaczenie w życiu dworzan. Pozwalał lepiej zrozumieć głębię lęków mieszkańców Heian-kyō. Ten, i wiele innych intrygujących wątków, przybliża Michael Dylan Foster w omawianej książce.

Pod koniec pierwszej części, autor wspomina o subkulturze fanów yōkai - yōkai-zuki. To zazwyczaj lokalni twórcy i sympatycy, powiązani z poszczególnymi regionami. Urządzają spotkania, warsztaty i dyskusje poświęcone tajemniczym, japońskim stworom. Czytając o nich, miałam wrażenie, że to bardzo sympatyczni ludzie i, że to właśnie dzięki nim i im podobnym, yōkai zdołały zyskać taką popularność. Shinonome Kijin, autor ilustracji do książki, stanowi doskonały przykład artysty yōkai-zuki. Tworzy w stylu, kojarzącym się z istotą japońskim potworów - nawiązującym zarówno do tradycyjnych wzorców malarstwa sumi-e, jak i nowoczesnej mangi (Foster wielokrotnie podkreśla, że yōkai stanowią most między starym, a nowym) - dobry wybór ilustratora doprowadził więc do pogłębienia klimatu książki. Szczególnie w przypadku drugiej części, w której wizualizacja yōkai wydaje się kluczowa. Skoro już o tym mowa, należy wspomnieć również o bestiariuszu. Autor podzielił yōkai ze względu na obszary, jakie zamieszkują. Bardzo mi się podoba kolejność przedstawiania poszczególnych kategorii: na początku umieścił stwory z gór i pustkowi - terenów oddalonych od siedzib ludzkich. Każda kolejna grupa potworów zbliża się do nich, a ostatnia, wręcz ingeruje w sferę prywatną (mowa o yōkai domowych). Całość bardzo zachęca do pogłębiania wiedzy i wejścia w barwny świat yōkai-zuki. Aż zrobiło mi się szkoda, że nie mieszkam w Japonii - miałabym tyle okazji, by uczestniczyć w wydarzeniach tej subkultury! Może nawet postanowiłabym stać się jej częścią...

W potwory nie trzeba wierzyć, wystarczy je badać i analizować ich znaczenie dla kultury poszczególnych regionów. Japończycy dbają o swój folklor, pielęgnują stwory tak, aby nie zostały zapomniane. To godne podziwu. Chciałabym zobaczyć odrodzenie mitycznych stworów Zachodu - pod względem stworzeń fantastycznych, wcale nie ustępujemy ludziom Orientu, a jednak, z jakiegoś powodu, badania nad nimi nie są jakoś szczególnie rozprzestrzenione. To wielka szkoda, ponieważ, jak powiedział autor (w tej kwestii, całkowicie się z nim zgadzam), badanie potworów pomaga poznać człowieka, który je stworzył. Z kolei, im więcej wiemy o swoich korzeniach, tym łatwiej nam zrozumieć siebie i otaczający nas świat.

Moja ocena: 8/10
Lektura obowiązkowa dla: fanów potworów z różnych części świata, początkujących yōkai-zuki i ludzi, którzy po prostu chcą się czegoś dowiedzieć o yōkai.