sobota, 26 sierpnia 2017

Groteskowa rzeczywistość w kontekście świata snów "Papriki" Yasutaki Tsutsui'ego

Alter ego Papriki w openingu anime z 2006
Jak właściwie co roku, w wakacje nadrabiam zaległości czytelnicze. I, choć plany mam dość ścisłe, nie brakuje miejsca na kaprysy. Jednym z nich okazała się twórczość Yasutaki Tsutsui. Przeczytałam krótkie teksty: "The Girl Who Leapt Through Time" (zawierające w sobie dwa opowiadania: tytułowe "The Girl Who Leapt Through Time" i "The Stuff That Nightmares Are Made Of"), "Hell" oraz powieść "Paprika", o której będę dzisiaj pisać. Tym, całkiem przyjemnym akcentem, wstrzymuję grzebanie w czytnikowej kolekcji (znów ciągnie mnie do książek papierowych!). Najprawdopodobniej, na dłuższy czas wrócę również do literatury polskojęzycznej. Właściwie, nie mam w zwyczaju zbyt często czytać w językach obcych, więc dwa posty bazowane na wydaniach anglojęzycznych pod rząd to zbieg okoliczności (albo raczej impulsów: dawno nie miałam takiej ochoty przeczytać książki niedostępnej w języku ojczystym jak w przypadku "Papriki"!).

Yasutaka Tsutsui jest uznawany za jednego z pionierów japońskiego postmodernistycznego science-fiction. Często używa ironii, porusza tematy tabu i satyryzuje współczesną Japonię oraz, ogólnie, kondycję ludzką w dzisiejszym świecie, co nie zawsze podoba się krytykom. Z tego tytułu, jego twórczość na pewno nie trafi do każdego czytelnika - i to, być może, nie tyle przez kontrowersje (spójrzmy prawdzie w oczy: w porównaniu z najbardziej kontrowersyjnymi pozycjami, jakie oferuje nam współczesna literatura, Tsutsui to nic), ale estetykę absurdu - a to już trzeba lubić. W Polsce, niebezpośredni kontakt z wyobraźnią autora miało więcej osób, niż by się mogło wydawać - a to za sprawą dwóch ekranizacji w postaci anime: "O dziewczynie skaczącej przez czas" i właśnie "Papriki". Przed rozpoczęciem pisania, obejrzałam to ostatnie i, muszę przyznać, było warto. Połączenie obu wersji historii zwariowanego świata, najechanego przez szalone sny schizofreników, zarówno oryginalnej, jak i wtórnej, wywołuje głębsze refleksje niż rozpatrywanie ich z osobna. Oczywiście, to dwie odmienne wizje artystyczne, ale wydają się uzupełniać tak dobrze, że zdecydowałam się napisać o obu "Paprikach" w jednym. Przy czym, postaram się dokładnie zaznaczyć, które z przemyśleń bazują na książce, anime lub też fuzji obu mediów.

Tytuowa Paprika to alter ego Atsuko Chiby, pracującej w instytucie badań psychiatrycznych, zwolenniczki rozwijającej się technologii, pozwalającej wniknąć w sny. Wraz ze Kōsaku Tokitą, partnerem naukowym, konstruującym maszyny, umożliwiające ów proces, są nominowani do Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny. On - za wynalezienie, ona - za zastosowanie praktyczne nowatorskiego sprzętu. Jednakże, nie każdy podziela entuzjazm wspomnianej dwójki - wynalazek wzbudza kontrowersje natury etycznej, nawet wśród współpracowników. Sytuacja pogarsza się, gdy Tokicie udaje się stworzyć podręczną wersję wspomnianych maszyn - DC Mini. Wrogowie, w postaci wiceprzewodniczącego (w anime przewodniczącego) placówki - Seijirō Inui oraz jego klakiera, wspólnika, kochanka - Morio Osanai'ego, upatrują w tym okazję, by udowodnić parze protagonistów, że ich przedsięwzięcie jest szkodliwe i niebezpieczne. Konflikt zaognia się, a świat stopniowo wydaje się tracić wszelkie pozory realności, co, z kolei, eksponuje psychikę postaci. Postawieni na granicy snu i jawy, bohaterowie popadają w szaleństwo. Oniryczne światy odsłaniają znacznie więcej niż powinno być odsłonione.

Powracając do tematu wzajemnego przenikania się anime i powieści: ta nieplanowana harmonia, najlepiej uwidacznia się w przedstawieniu marzeń sennych pacjentów. Podczas gdy Tsutsui raczy czytelnika paroma krótkimi snami i, wcielając się w Paprikę-terapeutkę, tłumaczy znaczenie poszczególnych elementów, twórcy anime łączą ukazane w nich motywy w jeden dłuższy i bardziej skomplikowany, kryjący w sobie zagadkę, wokół której kręci się oś fabularna ekranizacji. Wyjątkowo interesująco wypadło również połączenie Konakawy i Nody w występującą pod nazwiskiem tego pierwszego, nową postać, wykazującą cechy obydwu mężczyzn. Początkowo, sądziłam, że wycięcie z fabuły paru lubianych przeze mnie bohaterów, zniszczy klimat opowieści. I tak się stało. Tyle że, w przeciwieństwie do negatywnych konsekwencji z moich wyobrażeń, zniszczenie klimatu spowodowało utworzenie się nowego, równie interesującego, chociaż stawiającego całość w zupełnie innym świetle i, jak mi się wydaje, poszerzającego grupę potencjalnych odbiorców dzieła. Aż ciśnie się na usta dość znany cytat z filmu "Donnie Darko" w reżyserii Richarda Kelly'ego - "Destruction is a form of creation". W przeciwieństwie do paru znajomych, nigdy nie zachwycałam się tym tekstem, ale uważam, że do opisywanej sytuacji pasuje jak ulał.

Czym więc różnią się oryginalny i wtórny klimat Papriki? Może powinnam zacząć od podobieństw. Oba są nieco psychodeliczne, oniryczne i absurdalne. Gdy zastanawiałam się dokładniej nad różnicami, przyszło mi na myśl rozróżnienie między kolorami zimnymi, a ciepłymi. Książka jest zimna, film - ciepły. Pierwowzór wchodzi głębiej w psychikę bohaterów, pozwala czytelnikowi poznać ich rozterki, niepokój, lęk przed możliwymi konsekwencjami nadużycia DC Mini. W porównaniu do anime, gdzie wszyscy uczestnicy akcji wydają się bardzo aktywni, tutaj można dostrzec również ich niemoc a momentami nawet postawę pasywną (by nie opisywać dokładnych scen, ograniczę się do jednego nazwiska: Osanai. Kto przeczytał, powinien wiedzieć, co mam na myśli). Opis podobnych wahań między działaniem, a inercją wydaje się pogłębiać negatywne emocje, kierując odcień całości raczej w stronę kolorów zimnych. Nawet radosne alter ego Chiby, tytułowa Paprika, zostaje złapana w sieć lęków i niepokoju. Zakończenie natomiast, przypomina raczej uspokojenie się tonacji, delikatne przejście z najmroźniejszych barw ku neutralnej, spokojnej bieli. W anime, następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Fantasmagoria i absurd, leżące u podstaw historii, zostały zmieszane z odrobiną nieco bajkowej magii, przez co całość wydaje się łudząco podobna do animowanych baśni z dzieciństwa. Pokuszę się o dość odważne stwierdzenie: jest niczym groteskowa wersja tych produkcji! Dzięki zastosowaniu ciepłej kolorystyki (z pominięciem sceny finalnej konfrontacji), skojarzenia padają w zupełnie inne rejony. Nic w powieści nie sugerowałoby baśniowego klimatu, w anime zaś, zarówno kreska, jak i przedstawienie granicy między światami jawy i snu, wydaje się nieustannie kierować myśli właśnie w te rejony. Podczas miniresearchu, jaki sobie zafundowałam, przed zabraniem się za pisanie o "Paprice", doznałam niemałego zdziwienia, gdy dowiedziałam się, że za to anime nie odpowiada studio Ghibli. Owszem, omawiana produkcja jest nieco mroczniejsza niż, na przykład "Ruchomy Zamek Hauru" czy "Spirited Away: w krainie bogów" i skierowana jest do nieco starszych odbiorców, ale estetyka oraz rytm opowieści szczególnie się nie różnią. To oczywiście stwierdzenie jak najbardziej subiektywnej, ale zawsze, podczas oglądania animacji tego studia, gdzieś w środku doznawałam podobnego uczucia. Nic "z zewnątrz" nie wzrusza w ten sam sposób (co nie świadczy o gorszej jakości, a jedynie o innym oddziaływaniu). Paprice się udało. O Ghibli wspomniałam, ponieważ kojarzy się z bajkami. Jeśli założeniem twórców faktycznie było ukazanie groteskowej wersji bajki animowanej, to, szczególnie, że to produkcja japońska, nie ma chyba lepszego skojarzenia!

W powieści, postacie, z początku realistyczne, zaczynają przejawiać coraz dziwaczniejsze skłonności, jakby stawały się groteskową parodią samych siebie. Najbardziej zapadła mi w pamięć, zupełnie nieistotna dla całości fabuły scena wylotu Chiby i Tokity do Szwecji, a konkretnie pożegnania się Atsuko Chiby z Matsukane. Wtedy to,  dziennikarz wyznaje jej miłość, za co zostaje nagrodzony namiętnym pocałunkiem. Tych dwoje, tak naprawdę, spotyka się dopiero po raz drugi (i najprawdopodobniej ostatni). Tsutsui opisał całą sytuację w sposób, przywodzący na myśl ckliwe komedie romantyczne oraz przesłodzone mangi shoujo, co, z kolei sugeruje przekaz niewynikający bezpośrednio z fabuły. Myślę, że autor świadomie parodiuje różne gatunki i konwencje (nie tylko literackie). Nawet niezwykle irytujące motywy, takie jak główny wątek romansowy, związek pięknej, inteligentnej kobiety, o której marzą praktycznie wszyscy męscy bohaterowie powieści z, co prawda genialnym, ale odpychającym, grubym mężczyzną o charakterze dziecka, bardziej niż partnerki potrzebującym matki, zaczynają nabierać parodiowego sensu, pozwalającego zastanowić się nad wszystkimi wyeksploatowanymi do granic możliwości cliché współczesnych (i nie tylko) mediów. W anime, tego aspektu nie widać, a relacja wspomnianych przed chwilą osób przedstawia się w inny, minimalnie bardziej przystępny sposób (niemalże całkowicie przystępny - gdyby zlikwidować romantyczny podtekst relacji, w przypadku anime nie wnoszący nic w fabułę, okazałby się wręcz idealny dla nastroju ekranizacji). Oczywiście, można by omówić jeszcze parę innych przedmiotów parodii, ale myślę, że każdy, kto planuje kiedykolwiek przeczytać "Paprikę", powinien ich poszukać samodzielnie.

W obu wersjach historii, najbardziej rozczarował mnie brak jakiejkolwiek refleksji bohaterów nad zasadnością DC Mini. Spowodowały one katastrofę na skalę Japonii i, mimo że udało się ją zażegnać, korzystając z onirycznej względności czasu, wspomnienia pozostały. Wynalazek bez wątpienia stanowi wielkie niebezpieczeństwo. Bezrefleksyjne wprowadzanie w obieg nowych technologii nie prowadzi do niczego dobrego i całkowicie dehumanizuje leczenie schorzeń psychicznych, w którym to procesie, jednak potrzebne jest ludzkie podejście. Tokita ostatecznie nie rezygnuje z DC Minis - postanawia je po prostu ulepszyć, podczas gdy świat nie wydaje się gotowy na podobną technologię. Być może nigdy nie będzie. Ludzie mają tendencję do wypaczania pięknych idei i nadużywania nowych narzędzi. W "Paprice" (powieści), antagoniści poruszyli bardzo ważną kwestię, pozostawioną, ostatecznie, bez odpowiedzi. W ten sposób, autor stawia w dobrym świetle skrajnie naiwny idealizm, bez żadnego oparcia w rzeczywistości. Idealizm, który może doprowadzić do podarowania terrorystom nowej broni masowego rażenia, tyle że, zamiast szkód fizycznych, wyrządzającej psychiczne. Na szczęście, w odniesieniu do całokształtu fabuły, skupiającej się głównie na wizjach świata snów i psychice bohaterów, nie ma to aż takiego znaczenia - nie sprawia, że powieść jest zła. Po prostu, można by jeszcze bardziej rozwinąć potencjał, tkwiący w całej historii.

Prawdę mówiąc, teraz, gdy jestem w stanie się nieco do przeczytanej historii zdystansować, zaczynam myśleć, że całość fabuły stanowi zapis snu szaleńca. Snu, w którym ożywają potwory. Snu, którego każdy uczestnik zostaje zmuszony do wejścia w absolutny chaos, a następnie wrócić i ułożyć sobie życie na nowo. "Paprika" skłania do refleksji, ale tylko pewien określony typ ludzi, doszukujących się w tekście (najprawdopodobniej) treści nawet bardziej skomplikowanych niż te, które autor chciał przekazać. To pozycja naprawdę dobra, oferuje rozrywkę na wysokim poziomie, ale nie ma raczej szans na wejście do grona (nawet tego subiektywnego, osobistego) książek wybitnych. Parodiowe podejście, w gruncie rzeczy, nie wnosi do życia nic nowego. Co ciekawsze parodie bawią i pomagają dostrzec wady uznanych konwencji, ale, dopóki nie trafi się jakaś naprawdę odkrywcza ("Papriki", niestety, nie można w ten sposób określić), nienatrafienie na którąś z nich, chociażby i do końca życia, nie robi wielkiej różnicy.

Moja ocena: 7/10
Ocena anime: 7/10
Lektura obowiązkowa dla: fanów wersji animowanej, którzy, przy okazji, lubią też czytać książki (i znają język angielski, bo na wydanie polskie się nie zapowiada).

czwartek, 17 sierpnia 2017

"I Haven't Dreamed of Flying for a While" - Taichi Yamada, czyli historia pewnego rozczarowania

Literatura japońska nie cieszy się w Polsce szczególną popularnością. Mimo że zainteresowanie twórczością pisarzy z Kraju Wschodzącego Słońca raczej rośnie, niż spada, na rynku polskim ukazują się właściwie pojedyncze pozycje, jeśli nie liczyć Murakamiego, starych mistrzów pokroju Natsume Sōsekiego, Jun'ichirō Tanizakiego, czy też noblistów - Kenzaburō Ōe i Yasunariego Kawabaty. Dlatego właśnie, czytelnik, pragnący zapoznać się z tematem nieco głębiej, prędzej czy później zostaje zmuszony szukać lektur w językach obcych. Coraz częściej, przytrafia się to również mi. Tak stało się w przypadku "I Haven't Dreamed of Flying For a While" - powieści (czy też minipowieści), którą, od mniej więcej roku, miałam w planach czytelniczych.

Taichi Yamada (a właściwie Taichi Ishizaka) urodził się w Tokio. Pracował w studiu filmowym Shōchiku (z którym związani byli najwybitniejsi japońscy reżyserowie poprzedniego stulecia), ale, w okolicach trzydziestego roku życia odszedł, by skupić się na scenariuszach do seriali telwizyjnych. Napisał trzy powieści: "I Haven't Dreamed of Flying for a While" (1985), "Obcy" (1987), "W pogoni za dalekim głosem" (1989), ale literatura nigdy nie była podstawą jego działalności artystycznej. Po przeczytaniu dwóch z trzech książek tego autora, dochodzę do następującego wniosku: i bardzo dobrze. Ponieważ, "I Haven't Dreamed of Flying for a While", mimo obiecującego klimatu i wyjątkowo dobrego rytmu tekstu, okazało się rozczarowaniem.

Na wstępie, zaznaczę, że nie jest to moje pierwsze spotkanie z autorem. W zeszłym roku, miałam okazję zapoznać się z "Obcymi". Bardzo rzadko zdarza mi się nie wiedzieć co myśleć o konkretnym autorze, zazwyczaj pojawia się jakieś pierwsze wrażenie, bardziej lub mniej intensywne. W przypadku Yamady, tego nie było. Przywiódł mi na myśl niepełnego Murakamiego, bardzo niewyraźnego, sprowadzonego do sfery skojarzeń, ograniczonego przez nazbyt prostą fabułę, zniszczoną tym bardziej przez zły dobór metafor w najistotniejszych momentach. Bardzo cenię sobie atmosferę prozy tego ostatniego, dlatego poczułam się zawiedziona, że, mimo takiego poczucia, nie jestem w stanie sobie wyrobić żadnej opinii na temat powieści. Lubię mieć konkretne zdanie na tematy książkowe, szczególnie jeśli dotyczą głównej sfery moich zainteresowań, więc nie miałam wyjścia: musiałam sięgnąć po kolejną książkę Taichi'ego Yamady. Z początku, planowałam "W pogoni za dalekim głosem", ale przypomniałam sobie, że kiedyś (najprawdopodobniej dość niedawno po przeczytaniu "Obcych"), w ramach pogoni za angielskimi e-bookami, ściągnęłam sobie "I Haven't Dreamed of Flying For a While". A skoro i tak zabrałam się za odgrzebywanie zaległości czytnikowych, to czemu nie?

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę to język, jakim książka została napisana. Pozornie prosty, pełen elegancji i ukrytego piękna, bardzo charakterystycznego dla tradycyjnej estetyki japońskiej. Wstęp kojarzył mi się z najlepszymi osiągnięciami Yoshimoto Banany i Harukiego Murakamiego, nieco wymieszanymi z prozą Yasunariego Kawabaty - a wywoływał więc skojarzenia z najlepszymi z najlepszych. Wrażenie to utrzymywało się mniej więcej do połowy pierwszego rozdziału, kiedy, podobnie jak w "Obcych", tylko w jeszcze bardziej wulgarny sposób, atmosfera uległa zmianie za sprawą fabuły.

Podczas pobytu w szpitalu, narrator - Taura, przez nadmiar pacjentów, zostaje poproszony o spędzenie jednej nocy w mniejszym pokoju, wraz z tajemniczą kobietą. Nieznajoma zgodziła się pod warunkiem, że pomiędzy nią, a głównym bohaterem, zostanie zawieszona zasłona, tak, by mężczyzna nie mógł jej zobaczyć. Oboje są przykuci do łóżek, więc żadnemu nie grozi nic ze strony drugiego. Mutsuko, ponieważ tak na imię kobiecie, okazuje się całkiem wdzięcznym partnerem rozmowy, która schodzi na na tematy poezji i wspomnień. Przynajmniej do czasu, gdy owi współtowarzysze niedoli nie dochodzą nagle do wniosku, że prowadzona przez nich konwersacja jest wyjątkowo niezwykła, ponieważ mężczyzna i kobieta zazwyczaj nie dyskutują w taki sposób, a na przeszkodzie ku temu staje seks. Dlatego też... zaczynają rozmawiać o seksie, albo raczej - uprawiać werbalny seks (zapewne, gdyby mogli się ruszać, na opisie by się nie skończyło i cała ta piękna wymiana zdań nie miałaby w ogóle miejsca). Następnego ranka, gdy pielęgniarka odsuwa zasłonę, okazuje się, że Mutsuko jest stara (sześćdziesiąt siedem lat) i jedynie sprawiała wrażenie na tyle młodej, by wzbudzić w nim pożądanie. Od tej pory, wściekły i zdegustowany, Taura, aż do opuszczenia szpitala, unika kobiety. Tak, mniej więcej, przedstawia się pierwszy rozdział powieści. Zwrot akcji, związany z ujawnieniem wieku tajemniczej nieznajomej, wzbudza zainteresowanie i, mimo wszystko, ratuje akcję. Tyle że im dalej, tym gorzej.

Ograniczę rozważania nad fabułą do jednego stwierdzenia: mocno okrojony "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" z dodatkiem zupełnie niepotrzebnej perwersji, boleśnie kontrastującym z pięknym, płynnym językiem. Otóż, Mutsuko robi się coraz młodsza - przeżywa ponownie kilka stadiów swojego dotychczasowego życia. Czytelnik poznaje ją jako kobietę w średnim wieku, młodą dorosłą, nastolatkę i, ostatecznie, pięcioletnią dziewczynkę. No i niestety, tu tkwi gwóźdź programu: poszczególne etapy zostają przedstawione przez Taurę - narratora w sposób, przypominający fantazje seksualne czterdziestoletniego mężczyzny. Cała niezwykłość sytuacji, w pewnym momencie, usuwa się na dalszy plan, ponieważ, autor, z jakiegoś powodu uznał, że ważniejsze są opisy seksu z nastolatką czy też robienie jej nagich zdjęć. Co prawda, urozmaica dialogi ciekawszymi wnioskami, na przykład wtedy, gdy porusza temat lęku przed śmiercią i nieznanym. Niemniej jednak, nie są one wystarczająco odkrywcze, by uczynić z "I Haven't Dreamed of Flying For a While" dzieło wartościowe.

W kwestii postaci, jedynym względnie interesującym aspektem wydaje się przedstawienie niezrozumienia, panującego między protagonistami. Tyle że, wspominając o tym, szukam pozytywów nieco na siłę. Żaden z bohaterów nie wzbudza sympatii. Wręcz przeciwnie, rażą schematycznością i niczym się nie wyróżniają. To, z kolei, sugeruje, że uwaga czytelnika powinna skupić się na fabule. Skoro jednak, jest ona równie mdła co jej uczestnicy, to do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo, oddające jakość "I Haven't Dreamed of Flying For a While": "średniak".

Nic nowego, ani tym bardziej godnego uwagi. W dodatku, autorowi udało się zniszczyć jeden z ciekawszych motywów: czas o zaburzonym biegu. Podkreślanie co chwilę, jak nietypową i paranormalną jawi się sytuacja Mutsuko, powoduje pogodzenie się z oszalałą rzeczywistością na tyle, że wydaje się czymś normalnym, oczywistym i, nad czym głęboko ubolewam, nieciekawym.

Książka nie ukazała się, jak dotąd w języku polskim, w przeciwieństwie do dwóch późniejszych powieści Taichi'ego Yamady. Mam nadzieję, że tak zostanie. Literatura japońska jest pełna niesamowitych światów, które mogłyby dać polskiemu czytelnikowi znacznie więcej niż "I Haven't Dreamed of Flying For a While". Dla mnie, to rozczarowanie roku. I, choć pewnie kiedyś sięgnę po "W pogonii za dalekim głosem", żeby mieć obraz całej twórczości autora (skoro napisał tak niewiele), nie polecam iść w moje ślady. Nie warto marnować życia na lektury przeciętne. Zaś co do samego Yamady, jeśli nie stworzy nic bardziej wartościowego, zostanie przyćmiony przez Harukiego Murakamiego i Yoshimoto Bananę. Być może, powinien ograniczyć się do pisania scenariuszy.

Moja ocena: 5/10
Lektura obowiązkowa dla: -


poniedziałek, 14 sierpnia 2017

"Smok Jego Królewskiej Mości" Naomi Novik albo alternatywna historia ze smokami w tle

Parę dni temu, mniej więcej w czasie, gdy zdecydowałam się założyć tego bloga, obudziłam się i stwierdziłam, że mam ochotę poczytać coś o smokach. Uwielbiam motyw tych wspaniałych, baśniowych stworzeń od dzieciństwa i co jakiś czas fascynacja ta rozkwita na nowo.
W związku z tym, bardzo łatwo rozczarować mnie ich przedstawieniem, szczególnie, jeśli stanowią głównych bohaterów powieści. Udało się, to, między innymi, George'owi R.R Martinowi, ponieważ, mimo że uwielbiam "Pieśń Lodu i Ognia", obraz smoków w serii pozostawia wiele do życzenia (poprzeczka jest ustawiona naprawdę wysoko!). W związku z tym, trudno się dziwić, że, gdy premiera siódmego sezonu "Gry o Tron" następuje akurat wtedy, gdy stoję u progu odrodzenia smokomanii, powstaje pewien niedosyt.

A więc, obudziłam się z chęcią powrotu do smoków. Pośpiesznie przejrzałam zbiory e-booków i zdecydowałam się na pierwszy tom cyklu Temeraire autorstwa Naomi Novik - "Smoka Jego Królewskiej Mości". Autorkę znałam już ze znakomitej "Wybranej" (niech was nie zwiedzie tytuł, kojarzący się z kiepskim, młodzieżowym czytadłem - to wina tłumacza, w oryginale powieść nosi piękną nazwę "Uprooted"), która klimatem nie ma sobie równych. Przywodzi na myśl mroczną, ale i magiczną, słowiańską baśń, a najwspanialszym jej elementem jest niesztampowe zakończenie, przypominające nieco najpiękniejsze sny z dzieciństwa. Już dawno chciałam powrócić do twórczości autorki, która ma na swoim koncie coś tak pięknego, ale stosiki nieprzeczytanych książek ciągle rosły, przez co "miałam co czytać" i zepchnęłam cykl Temeraire na drugi plan. Jednakże, tęsknota za smokami zmusiła mnie do zmiany priorytetów.

Naomi Novik to amerykańska pisarka o polsko-litewsko-żydowskich korzeniach. Studiowała literaturę i nauki informatyczne. Planowała zarabiać na życie projektowaniem scenariuszy do gier, ale odkryła, że pisanie pociąga ją znacznie bardziej. "Smok Jego Królewskiej Mości" to jej pierwsza powieść. Osadzona w czasach napoleońskich, stanowi intrygującą wizję historii alternatywnej. Świat przedstawiony różni się od rzeczywistego tylko jednym "szczegółem": istnieją smoki (chociaż, podejrzewam, że w uniwersum Temeraire, wciąż istnieją Inkowie, Majowie i Aztekowie, ponieważ w dialogach można doszukać się wzmianek na temat "inkaskich smoków").

Jak właściwie wszystkie gatunki zwierząt, występujących w różnych regionach świata, u smoków można zaobserwować wysokie zróżnicowanie rasowe. Różnice między poszczególnymi rasami smoków są znaczne: dotyczą nie tylko aspektów fizycznych takich jak wzrost, ubarwienie, umiejętności bojowe, szybkość i zwinność, ale również i umysłowych: niektóre przerastają inteligencją ludzi, inne przypominają wierne psy, którym wystarczy pożywienie i trochę czułości, by uznać swego pana (w przypadku smoków: kapitana) za boga. Mimo że stworzenia te występują właściwie wszędzie, uchodzą za rzadkość. Ludzie wciąż się ich boją i, może właśnie dlatego, wszystkie oswojone smoki, wraz z jeźdźcami zobowiązane są do służby w Korpusie Powietrznym Jego Królewskiej Mości (a przynajmniej, tak przedstawia się status quo w przypadku smoków angielskich i francuskich, na których skupia się akcja pierwszego tomu). Powstałe w ten sposób siły powietrzne, miewają kluczowe znaczenie dla przebiegu bitew.

Głównymi bohaterami są kapitan Laurence, marynarz, który znajduje na zdobytym statku francuskim jajo swojego przyszłego smoka oraz Temeraire - ów smok. Zmuszony do rezygnacji ze swojego stanowiska, Laurence udaje się do wyznaczonej kryjówki Korpusu, by szkolić się na awiatora. Tam właśnie poznaje społeczność i zwyczaje smoków. Autorka zapoznaje czytelnika z zachowaniami i charakterystyką brytyjskich ras, na czele z wielkimi, potężnymi Regal Copperami i plującymi trucizną, jaskrawymi Longwingami. Żywe opisy sprawiają, że stworzenia te stają przed oczami, zachwycają i równocześnie rozczulają. Awiatorzy, niezbyt poważani w XIX-wiecznym społeczeństwie, poświęcają swoje dobre imię i pozycję, by zostać ze swoimi podopiecznymi. Ich niewielka społeczność rządzi się własnymi zasadami, a każdy, kto chciałby wejść z którymś z nich w bardziej zażyłą relację, musi się liczyć z tym, że to smok zawsze będzie na pierwszym miejscu. Więź kapitana ze swoją bestią (chociaż, w przypadku niektórych ras "bestia" to niezbyt właściwe słowo) działa na zasadzie przyjaźni, której rozwój czytelnik może dokładnie prześledzić na przykładzie Laurence'a i Temeraire'a.

"Smok Jego Królewskiej Mości" to wspaniałe wprowadzenie w unikatowe uniwersum, pełne egzotycznych, smoczych tajemnic i ciekawych rozwiązań strategicznych z wykorzystaniem tych stworzeń. Dość powiedzieć, że wojny napoleońskie Naomi Novik różnią się od rzeczywistych. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do nieco spłyconych relacji między ludzkimi bohaterami, znacznie ustępującymi międzygatunkowym. Postaci nawiązują przyjaźnie i zakochują się, ale autorka zdaje się lekceważyć opis poszczególnych stadiów rozwoju tychże relacji . Od strony technicznej, jest przystępnie, chociaż bez rewelacji. Warsztat Naomi Novik pasuje do tej historii, ale, poza paroma fragmentami, nie wyróżnia się niczym szczególnym, w czym ustępuje "Uprooted". W pamięć zapadł mi jedynie opis pierwszego użycia przez Temeraire'a pewnej zdolności bojowej o specyfice której, świadomie decyduję się nie pisać, ponieważ zepsułoby to niektórym przyjemność z czytania. 

Niemniej jednak, cykl Temeraire, już w pierwszym tomie, przedstawia najbardziej fascynujący obraz smoków, jaki do tej pory odnalazłam w literaturze i, z tego tytułu, zasługuje na wyróżnienie.


Moja ocena: 9/10
Lektura obowiązkowa dla: miłośników smoków, motywu przyjaźni międzygatunkowej oraz poszukiwaczy pobudzającej wyobraźnię odskoczni od świata rzeczywistego.
---

Temeraire, źródło: https://www.deviantart.com/art/Temeraire-Celestial-293167654