wtorek, 26 września 2017

Tajemnice wszechświata, kosmos w klimacie noir i sensu sens - trylogia "Trakt Kefahuchiego" - M. John Harrison

Okładki polskich wydań, wbrew pozorom, pomagają rozwiązać zagadkę
W podstronie "Esoth i książki" opisałam UW Challenge 2017, w ramach którego czytam książki z Uczty Wyobraźni wydawnictwa Mag. W skład wyzwania wchodzi, między innymi, trylogia "Trakt Kefahuchiego" ("Światło", "Nowa Swing", "Pusta przestrzeń") - pomost między pierwszą (obejmującą pierwszą piętnastkę serii) i drugą (pozycje wyznaczone przez wybranych znajomych) jego częścią. "Światło", jako czternasta część UW, znalazła się na liście z urzędu, pozostałe dwie, dzięki mojej znajomej. Wyznaczyła mi "Pustą przestrzeń", zupełnie nieświadoma, że to trzeci tom trylogii. Tym samym, nagięła zasady drugiej części challenge'u, typując nie jedną, a dwie książki. Kiedy się zorientowałam, co właściwie wybrała, nie było mi do śmiechu. A to dlatego, że za Harrisonem po prostu nie przepadam. Ponieważ jednak wszystkie polskojęzyczne wydania jego książek, znalazły się w Uczcie Wyobraźni, czytam wytrwale. Zmierzyłam się z "Drogą Serca" (największe rozczarowanie w UW), "Viriconium" (które z kolei bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło, prawie wystarczająco, by odzyskać wiarę w pisarza) oraz omawianą dzisiaj trylogią. Początkowo chciałam poświęcić "Traktowi Kefahuchiego" więcej miejsca (w różnych konfiguracjach: osobny wpis o "Świetle", "Novie Swing" i "Pustej przestrzeni" albo jeden o "Świetle i Novie Swing" i podsumowanie wraz z omówieniem "Pustej przestrzeni), ale doszłam do wniosku, że lepiej skomentować całość niż poszczególne tomy - szczególnie, że dopiero wszystkie trzy pozwalają mniej więcej zrozumieć co Harrison miał na myśli.

Akcja trylogii dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych: w teraźniejszości (poczynając od końca roku 1999 do niedalekiej przyszłości, mniej więcej 2050-2060) i odległej przyszłości (w XXV wieku i na początku XXVI). Ogólnie rzecz biorąc, pomiędzy pierwszym, a trzecim tomem mija około 50 lat. Opisując uniwersum, skupię się jednak na świecie futurystycznym, ponieważ współczesny nie wymaga komentarza - nawet w częściach osadzonych w latach pięćdziesiątych XXI wieku, świat przedstawiony nie różni się od rzeczywistego.

Nocne niebo rozświetla blask Traktu Kefahuchiego - widocznego z każdego punktu, w którym autor umiejscowił akcję wątku futurystycznego. Nazywany również K-Traktem (szczególnie w "Pustej przestrzeni"), jest definiowany jako widoczna gołym okiem osobliwość bez horyzontu zdarzeń. Niezbadany przez żadną z międzygwiezdnych cywilizacji, pozostaje, wydawałoby się, ostatnią tajemnicą stojącą na drodze do poznania sensu wszechświata. Mimo sąsiedztwa Wielkiej Niewiadomej, ludzkość bardzo dobrze prosperuje. Utrzymuje kontakty z obcymi, korzysta z nowych technologii i, wręcz doskonale, asymiluje się do życia na różnych planetach. Bohaterowie ani razu nie odwiedzają Ziemi, a gdy w ogóle o niej wspominają, używają określenia "Stara Ziemia". Można by z tego wywnioskować, że błękitna planeta dawno już straciła swoje znaczenie dla cywilizacji ludzkiej. Sam świat robi wielkie wrażenie. Pisarzowi science fiction, tak naprawdę, trudno jest być oryginalnym. W gatunku powstało już tyle zwariowanych i genialnych pomysłów na społeczeństwo przyszłości, że stworzenie czegoś zupełnie nowego i odkrywczego graniczy z cudem. Harrisonowi się udało. Każdemu, kto zdecyduje się w przyszłości przeczytać tę trylogię, polecam zwrócić szczególną uwagę na K-statki oraz postacie K-kapitanów i ich motywacje. Jak na fikcyjną technologię, wyjątkowo mocno pobudzają do myślenia, wzbudzają stanowczo zbyt silne i sprzeczne emocje, by je zignorować.

Czytelnik poznaje uniwersum z punktu widzenia dziesięciu kluczowych postaci (dwóch z wątku współczesnego, ośmiu z futurystycznego). Mamy tutaj genialnego, acz zwyrodniałego fizyka - seryjnego mordercę (Michael Kearney), jego byłą żonę - anorektyczkę i socjopatkę (Anna Waterman), K-Kapitan zmagającą się z traumami z przeszłości (Seria Mau), byłego kapitana statków kosmicznych, obecnie twinka (ichniejszy odpowiednik narkomana), niewiedzącego co dokładnie ze sobą zrobić (Ed Chianese), przewodnika po Strefie Zdarzenia Saudade (Vic Serotonin), detektywa i głównego antagonistę tego ostatniego (Lens Aschemann) i jego asystentkę (prawie do końca trylogii nieumiejącą zdecydować się jak ma na imię), załogę statku Nova Swing, a jednocześnie stałych bywalców barów na Saudade, niebezpośrednich uczestników konfliktu poprzednio wymienionych (Liv Hula, Gruby Antoyne, Irene). W skrócie: dość spore grono ekscentrycznych osobowości. Tworząc różnorodnych bohaterów, wypadałoby przypisać każdemu z nich odpowiednio charakterystyczny idiolekt. Niestety, Harrison nie podjął się tego zadania - wszyscy bohaterowie, może oprócz Serii Mau, wypowiadają się niemalże w ten sam sposób i to w dodatku dość ordynarny. Niepotrzebne nagromadzenie wulgaryzmów i motywów skatologicznych do pewnego stopnia szokuje, potem jednak zaczyna żenować. Warsztat natomiast jest bardzo nierówny - zdarzają się sceny napisane przepięknie oraz (często nawet poprzedzając te pierwsze) niemalże grafomańskie.

Światło


Pierwsza część trylogii składa się z trzech wątków (Michael Kearney, drugoplanowo Anna Waterman, wówczas jeszcze Kearney, Seria Mau, Ed Chianese), powiązanych ze sobą poprzez postać tajemniczego Shrandera oraz następujące motywy: wyparcia, ucieczki, strachu i wewnętrznej przemiany. Bardzo zachęcający początek cyklu, dobrze wprowadza w świat, prezentując najciekawsze jego aspekty, takie jak wcześniej wspominane K-statki, manewrujące w wielowymiarowej hiperprzestrzeni, krawcy genetyczni i ich pakiety modyfikacji oraz twink-tanki, dzięki którym można sobie wykupić możliwość czasowego stania się kimś innym (nieco przywodzące na myśl zderzenie rzeczywistości z powieści Dicka). Wszystkie te wynalazki stwarzają doskonałą okazję, by uciec od samego siebie. I tak, Michael koczuje z miejsca na miejsce, zabijając niewinnych, by oddalić się od przerażającego widma Shrandera, Seria Mau rezygnuje z człowieczeństwa na rzecz K-statków, a Ed Chianese uzależnia się od twinkowania. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć, w rezultacie czego, bohaterowie będą musieli stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami i przedstawicielem pradawnej cywilizacji, który rozumie ludzkość lepiej niż sami ludzie.

"Światło" wypada znacznie lepiej niż "Nova Swing" i "Pusta przestrzeń" głównie przez dwie postacie: Serię Mau i Shrandera. O tej pierwszej już wspominałam w kontekście K-statków i idiolektów. Jest to zdecydowanie najlepiej przedstawiona postać w całej trylogii - prawdę mówiąc, gdyby nie ona, całkowicie zwątpiłabym w umiejętności autora w dziedzinie tworzenia przekonujących bohaterów. Shrander natomiast, sam w sobie, stanowi tajemnicę, przydającą powieści klimatu nietypowego dla science fiction. W moim odczuciu, to jedyna część Traktu Kefahuchiego, którą warto przeczytać.

Nova Swing


Kryminał w stylu noir, umiejscowiony na planecie Saudade, w której doszło do osobliwego wydarzenia - kawałki Traktu Kefahuchiego zaczęły spadać na ziemię, tworząc Strefę Zdarzenia - miejsce niepodlegające prawom fizyki. Cały pomysł przywodzi na myśl "Stalkera" Tarkowskiego (każdemu, kto jeszcze tego filmu nie widział, polecam obejrzeć przed lekturą). Jedyna część trylogii o jednolitej płaszczyźnie czasowej - cała akcja dzieje się w przyszłości, w dodatku na jednej planecie. Wszystkie postaci są w jakiś sposób uwikłane w główną intrygę. Co prawda, miejsce akcji jest całkiem sporym miastem, ale, w zestawieniu z pozostałymi tomami, wydaje się niemalże klaustrofobiczne. Główni bohaterowie - z jednej strony Vic Serotonin, Liv Hula, Gruby Antoyne, Irene, z drugiej - Lens Aschemann i jego bezimienna asystentka, toczą spór. Vic, centralna postać powieści nielegalnie oprowadza po Strefie spragnionych surrealistycznych wrażeń śmiałków. Niezależnie od tego, coś dziwnego dzieje się z Traktem Kefahuchiego i z tajemniczego obszaru zaczynają się wyłaniać nierzeczywiści ludzie, próbujący nauczyć się żyć. Pojawiają się również przypadki dziwacznych śmierci - zwłoki unoszą się w powietrzu i, orbitując wokół jakiegoś niewidzialnego punktu, stopniowo znikają.

Nie jestem miłośniczką wątków kryminalnych, a już w szczególności w stylu noir. Mimo to "Nova Swing" wydaje mi się znośna. Nie jest to jednak powód, dla którego uważam, że z całej trylogii godnym polecenia jest jedynie "Światło" - istnieją nawet kryminały, którym dałam maksymalną ocenę (dla zainteresowanych - polecam Natsuo Kirino, wszystkie jej przetłumaczone na język polski powieści, z wyjątkiem (i tak wspaniałej) "Wyspy Tokio", zawierają wątek kryminalny, a naprawdę je uwielbiam) - problemem jest, wciąż uwierający styl Harrisona, sprawiający, że jedna część naprawdę wystarczy. Powtórka z rozrywki - wszechobecne ekskrementy, wymioty i "pieprzenie" (w ten sposób każda postać, bez względu na charakter wyraża się o seksie - dotyczy to wszystkich trzech tomów Traktu Kefahuchiego). Z "Novy Swing" pochodzi również część tytułu tego posta - "Kosmos w klimacie noir" - tak nazywa się jeden z rozdziałów, świetne podsumowanie atmosfery powieści. Jeśli już komuś miałabym to polecić, to wielbicielom tej właśnie konwencji, jako ciekawostkę.

Pusta Przestrzeń


W ostatnim tomie, autor powraca do wątków z dwóch poprzednich - zarówno współczesnego, jak i futurystycznego - czytelnik spotyka ponownie wszystkich pozostałych przy życiu głównych bohaterów oraz paru nowych, choć mniej znaczących dla całości fabuły. Wyjaśnia wiele spraw, niektóre dosłownie, inne między wierszami (odczytywanie ukrytych znaczeń to główny powód, dla którego, przy dość negatywnym nastawieniu do trylogii, oceniłam ją względnie wysoko - w tym względzie, Harrison dostarcza okazji do inteligentnej rozrywki - choć zapewne wszystkich znaczeń nie odczytałam), dzięki czemu można się w Trakcie Kefahuchiego doszukać rozważań autora nad sposobami radzenia sobie z traumą, zagubieniem w świecie i odnalezienia, wydawałoby się straconegoj czasu tożsamości. Potwierdza również parę przypuszczeń, powstałych podczas lektury "Światła" i "Novy Swing".  I, niestety, utwierdza w przekonaniu, że recenzowana seria stanowi, pod względem warsztatu, kolosalne nieporozumienie. To, co dało się wybaczyć poprzednim częściom, poprzez eksperymentowanie z uniwersum czy też klimatem, w "Pustej przestrzeni" staje się wtórne, a więc w żadnym razie niewytłumaczalne przez oryginalność. Niemniej, fabularnie, trzeci tom wypada nieco lepiej niż drugi, co plasuje go na bardzo podobnym poziomie.

Generalnie, uważam, że jeśli ktoś nie poprzestał na "Świetle" i zafundował sobie "Novę Swing", powinien przeczytać również "Pustą przestrzeń" - na podobnej zasadzie, co opisywana parę postów wcześniej, według której zdecydowałam się przeczytać "W pogoni za dalekim głosem" Yamady tylko dlatego, że przeczytałam już wszystko poza tą konkretną pozycją. Po dwóch tomach, można się przyzwyczaić nawet do żenującego warsztatu, choćby ze względu na nieżenującą treść.

Podsumowanie


Trakt Kefahuchiego zawodzi i dzieli czytelników Uczty Wyobraźni (a więc ludzi przyzwyczajonych do sporych dziwactw) - niektórzy go kochają, inni uważają, że trylogia jest zdecydowanie za słaba na tę serię. Należę do tej drugiej grupy, trudno mi pojąć, dlaczego w ogóle się w niej znalazła. Nie tylko ona zresztą - również i reszta twórczości Harrisona (nawet pomimo sympatii dla "Viriconium"). Można się tu doszukać intrygujących interpretacji (jedną z nich nawet miałam okazję przeczytać - przedstawiała wątek futurystyczny jako projekcję wyobraźni bohaterów współczesnych), ale sposób przedstawienia opowieści pozostawia zdecydowanie zbyt wiele do życzenia. Metafora nie wystarczy, by uczynić coś ambitnym - o czym, niestety, wielu zdaje się zapominać. Nie twierdzę przy tym, że autentyczni fani trylogii powinni się wstydzić - daleko mi do tego. Chcę jedynie zaznaczyć, że ukryty sens nie zmienia automatycznie szmiry w wybitne dzieło - a z taką opinią spotykam się, ostatnimi czasy, zdecydowanie za często. Fantastyka, w zasadzie, bez względu na podgatunek, opiera się na metaforach. Wyobraźnia ma swoje źródło w obserwacji i przetwarzaniu rzeczywistości. Dlatego, nawet jeśli wątek fantastyczny powstaje jedynie, by przedstawić świat inny niż rzeczywisty, pomysł na odmienną cechę jest w jakiś sposób powiązany z autentyczną, a dekodowanie ukrytych znaczeń przypomina nieco psychoanalizę. Nawet jeśli autor wprowadza je świadomie, dlaczego granica między wybitnym, a przeciętnym miałaby zależeć jedynie od stopnia świadomości autora? W końcu, sama metafora nie przedstawia automatycznie żadnej idei - stwarza jedynie okazję do prowadzenia z czytelnikiem gry, zagadkę, mającą go zmusić do myślenia. Oczywiście, dobrze, gdy człowiek myśli, ale zadania z matematyki w szkole spełniają tę samą funkcję - czy to oznacza, że każdy, kto stworzy w miarę skomplikowane zadanie matematyczne, jest geniuszem? Nie dajmy się zwariować! Udana metafora może znacznie podnieść wartość i wzmocnić przesłanie całości, ale jest ona jedynie środkiem stylistycznym i sama w sobie, niepoparta żadną odkrywczą ideą, w prozie niewiele znaczy. Piszę to, by uczulić ewentualnych wielbicieli, którzy, w zetknięciu z krytyką ich ulubionych dzieł, wyzywają jej autora od głupców, nierozumiejących przekazu autora. Pozwolę sobie powiedzieć, że rozumiem wystarczająco wiele, by stwierdzić, że mi to nie wystarcza i nie widzę sensu rozciągania fabuły na całą trylogię. "Światło" wystarczy.

Ocena "Światła": 7/10
Ocena "Novy Swing": 5.5/10
Ocena "Pustej Przestrzeni": 5.5/10
Lektura obowiązkowa dla: - (choć, nie oszukujmy się, fanatycy Uczty Wyobraźni tacy jak ja, którzy chcą koniecznie przeczytać całość, i tak uznają to za lekturę obowiązkową - w każdym razie, ja wam tego nie powiedziałam!)

poniedziałek, 4 września 2017

Nocna parada stu demonów albo "Yōkai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej" - Michael Dylan Foster

Shinonome Kijin, ninmenju (drzewo o ludzkich twarzach)
Zjawisko yōkai, ważny element kultury japońskiej, ma swoje odpowiedniki na całym świecie, w świadomości zbiorowej i indywidualnej. Ludzie często wizualizują swoje lęki, tworzą odpowiadające im fantastyczne stworzenia - świadczą o tym legendy o rozmaitych potworach, które można odnaleźć w każdym kręgu kulturowym. Zasadniczą różnicę w postrzeganiu potworów z Kraju Wschodzącego Słońca i zachodnich ukształtowało podejście do badań nad nimi. Tę myśl przekazuje nam Michael Dylan Foster, omawiając japońskie yōkai, ich historię i znaczenie w różnych okresach dziejów od okresu Heian (794-1185) do współczesności na podstawie różnych źródeł historycznych.

"Yōkai. Tajemnicze stwory w kulturze japońskiej" to książka naukowa napisana w stylu popularnonaukowym. Brzmi to może trochę dziwnie, ale stanowi wielki atut - czyta się znacznie łatwiej niż większość pozycji w gatunku, a przekazane informacje znacznie łatwiej zapamiętuje. W dodatku, dzięki nieco lżejszej formie, autor buduje klimat nierealności i fantastyczności, bardzo odpowiedni dla wiekowych, tajemniczych istot w rodzaju yōkai. Książka została podzielona na dwie części: pierwsza jest poświęcona historii yōkai oraz badań nad nimi, druga stanowi bestiariusz, pozwalający zapoznać się z najbardziej znanymi stworami oraz tymi, które autor uznał za najciekawsze. Osobiście, zapałałam sympatią do niejakiego nurikabe - wydaje mi się wyjątkowo uroczy i trochę zagubiony. Według definicji podanej w książce, nurikabe to ściana, pojawiająca się w nocy na drodze, a każdy, kto na nią natrafi, nie może iść dalej. Z jakiegoś powodu, spojrzałam na tę historię nie z perspektywy człowieka, a yōkai: chodzi sobie taki nurikabe i spaceruje po nocy, a gdy się zmęczy i chce odpocząć, wpadają na niego natrętni ludzie i straszą go patykiem (aby pozbyć się nurikabe, trzeba zastukać patykiem w ziemię). Dzięki temu, lektura "Yōkai. Tajemniczych stworów w kulturze japońskiej" dostarczyła mi również okazji, by potrenować wyobraźnię.

Foster omawia aspekty sztuki japońskiej pomijane kompendiach, które dotychczas przeczytałam (z "O Sztuce Japonii" Alberowej na czele). Na przykład motyw hyakkiyagyō (nocna parada stu demonów), przewijający się od (co najmniej) okresu Heian do współczesności. Byłam bardzo zdziwiona, gdy o tym przeczytałam, ponieważ taki, z pozoru, nieistotny szczegół, rzuca światło na tło opowieści japońskich sprzed millenium. Ludzie robili wszystko, by nie natrafić na hyakkiyagyō. Wydział wróżb podawał nawet rozkład dni, w które yōkai mają przechodzić ulicami stolicy, tak, by mieszkańcy mogli się odpowiednio przygotować (albo raczej ukryć), a w źródłach pisanych znajdują się niepokojące wzmianki o nieszczęśnikach, napotykających nocną paradę stu demonów. Co prawda, przerażający orszak yōkai z czasem zmienił się w komediowe przedstawienia tsukumogami (ożywionych sprzętów domowych), ale wcześniej miał istotne znaczenie w życiu dworzan. Pozwalał lepiej zrozumieć głębię lęków mieszkańców Heian-kyō. Ten, i wiele innych intrygujących wątków, przybliża Michael Dylan Foster w omawianej książce.

Pod koniec pierwszej części, autor wspomina o subkulturze fanów yōkai - yōkai-zuki. To zazwyczaj lokalni twórcy i sympatycy, powiązani z poszczególnymi regionami. Urządzają spotkania, warsztaty i dyskusje poświęcone tajemniczym, japońskim stworom. Czytając o nich, miałam wrażenie, że to bardzo sympatyczni ludzie i, że to właśnie dzięki nim i im podobnym, yōkai zdołały zyskać taką popularność. Shinonome Kijin, autor ilustracji do książki, stanowi doskonały przykład artysty yōkai-zuki. Tworzy w stylu, kojarzącym się z istotą japońskim potworów - nawiązującym zarówno do tradycyjnych wzorców malarstwa sumi-e, jak i nowoczesnej mangi (Foster wielokrotnie podkreśla, że yōkai stanowią most między starym, a nowym) - dobry wybór ilustratora doprowadził więc do pogłębienia klimatu książki. Szczególnie w przypadku drugiej części, w której wizualizacja yōkai wydaje się kluczowa. Skoro już o tym mowa, należy wspomnieć również o bestiariuszu. Autor podzielił yōkai ze względu na obszary, jakie zamieszkują. Bardzo mi się podoba kolejność przedstawiania poszczególnych kategorii: na początku umieścił stwory z gór i pustkowi - terenów oddalonych od siedzib ludzkich. Każda kolejna grupa potworów zbliża się do nich, a ostatnia, wręcz ingeruje w sferę prywatną (mowa o yōkai domowych). Całość bardzo zachęca do pogłębiania wiedzy i wejścia w barwny świat yōkai-zuki. Aż zrobiło mi się szkoda, że nie mieszkam w Japonii - miałabym tyle okazji, by uczestniczyć w wydarzeniach tej subkultury! Może nawet postanowiłabym stać się jej częścią...

W potwory nie trzeba wierzyć, wystarczy je badać i analizować ich znaczenie dla kultury poszczególnych regionów. Japończycy dbają o swój folklor, pielęgnują stwory tak, aby nie zostały zapomniane. To godne podziwu. Chciałabym zobaczyć odrodzenie mitycznych stworów Zachodu - pod względem stworzeń fantastycznych, wcale nie ustępujemy ludziom Orientu, a jednak, z jakiegoś powodu, badania nad nimi nie są jakoś szczególnie rozprzestrzenione. To wielka szkoda, ponieważ, jak powiedział autor (w tej kwestii, całkowicie się z nim zgadzam), badanie potworów pomaga poznać człowieka, który je stworzył. Z kolei, im więcej wiemy o swoich korzeniach, tym łatwiej nam zrozumieć siebie i otaczający nas świat.

Moja ocena: 8/10
Lektura obowiązkowa dla: fanów potworów z różnych części świata, początkujących yōkai-zuki i ludzi, którzy po prostu chcą się czegoś dowiedzieć o yōkai.

sobota, 26 sierpnia 2017

Groteskowa rzeczywistość w kontekście świata snów "Papriki" Yasutaki Tsutsui'ego

Alter ego Papriki w openingu anime z 2006
Jak właściwie co roku, w wakacje nadrabiam zaległości czytelnicze. I, choć plany mam dość ścisłe, nie brakuje miejsca na kaprysy. Jednym z nich okazała się twórczość Yasutaki Tsutsui. Przeczytałam krótkie teksty: "The Girl Who Leapt Through Time" (zawierające w sobie dwa opowiadania: tytułowe "The Girl Who Leapt Through Time" i "The Stuff That Nightmares Are Made Of"), "Hell" oraz powieść "Paprika", o której będę dzisiaj pisać. Tym, całkiem przyjemnym akcentem, wstrzymuję grzebanie w czytnikowej kolekcji (znów ciągnie mnie do książek papierowych!). Najprawdopodobniej, na dłuższy czas wrócę również do literatury polskojęzycznej. Właściwie, nie mam w zwyczaju zbyt często czytać w językach obcych, więc dwa posty bazowane na wydaniach anglojęzycznych pod rząd to zbieg okoliczności (albo raczej impulsów: dawno nie miałam takiej ochoty przeczytać książki niedostępnej w języku ojczystym jak w przypadku "Papriki"!).

Yasutaka Tsutsui jest uznawany za jednego z pionierów japońskiego postmodernistycznego science-fiction. Często używa ironii, porusza tematy tabu i satyryzuje współczesną Japonię oraz, ogólnie, kondycję ludzką w dzisiejszym świecie, co nie zawsze podoba się krytykom. Z tego tytułu, jego twórczość na pewno nie trafi do każdego czytelnika - i to, być może, nie tyle przez kontrowersje (spójrzmy prawdzie w oczy: w porównaniu z najbardziej kontrowersyjnymi pozycjami, jakie oferuje nam współczesna literatura, Tsutsui to nic), ale estetykę absurdu - a to już trzeba lubić. W Polsce, niebezpośredni kontakt z wyobraźnią autora miało więcej osób, niż by się mogło wydawać - a to za sprawą dwóch ekranizacji w postaci anime: "O dziewczynie skaczącej przez czas" i właśnie "Papriki". Przed rozpoczęciem pisania, obejrzałam to ostatnie i, muszę przyznać, było warto. Połączenie obu wersji historii zwariowanego świata, najechanego przez szalone sny schizofreników, zarówno oryginalnej, jak i wtórnej, wywołuje głębsze refleksje niż rozpatrywanie ich z osobna. Oczywiście, to dwie odmienne wizje artystyczne, ale wydają się uzupełniać tak dobrze, że zdecydowałam się napisać o obu "Paprikach" w jednym. Przy czym, postaram się dokładnie zaznaczyć, które z przemyśleń bazują na książce, anime lub też fuzji obu mediów.

Tytuowa Paprika to alter ego Atsuko Chiby, pracującej w instytucie badań psychiatrycznych, zwolenniczki rozwijającej się technologii, pozwalającej wniknąć w sny. Wraz ze Kōsaku Tokitą, partnerem naukowym, konstruującym maszyny, umożliwiające ów proces, są nominowani do Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny. On - za wynalezienie, ona - za zastosowanie praktyczne nowatorskiego sprzętu. Jednakże, nie każdy podziela entuzjazm wspomnianej dwójki - wynalazek wzbudza kontrowersje natury etycznej, nawet wśród współpracowników. Sytuacja pogarsza się, gdy Tokicie udaje się stworzyć podręczną wersję wspomnianych maszyn - DC Mini. Wrogowie, w postaci wiceprzewodniczącego (w anime przewodniczącego) placówki - Seijirō Inui oraz jego klakiera, wspólnika, kochanka - Morio Osanai'ego, upatrują w tym okazję, by udowodnić parze protagonistów, że ich przedsięwzięcie jest szkodliwe i niebezpieczne. Konflikt zaognia się, a świat stopniowo wydaje się tracić wszelkie pozory realności, co, z kolei, eksponuje psychikę postaci. Postawieni na granicy snu i jawy, bohaterowie popadają w szaleństwo. Oniryczne światy odsłaniają znacznie więcej niż powinno być odsłonione.

Powracając do tematu wzajemnego przenikania się anime i powieści: ta nieplanowana harmonia, najlepiej uwidacznia się w przedstawieniu marzeń sennych pacjentów. Podczas gdy Tsutsui raczy czytelnika paroma krótkimi snami i, wcielając się w Paprikę-terapeutkę, tłumaczy znaczenie poszczególnych elementów, twórcy anime łączą ukazane w nich motywy w jeden dłuższy i bardziej skomplikowany, kryjący w sobie zagadkę, wokół której kręci się oś fabularna ekranizacji. Wyjątkowo interesująco wypadło również połączenie Konakawy i Nody w występującą pod nazwiskiem tego pierwszego, nową postać, wykazującą cechy obydwu mężczyzn. Początkowo, sądziłam, że wycięcie z fabuły paru lubianych przeze mnie bohaterów, zniszczy klimat opowieści. I tak się stało. Tyle że, w przeciwieństwie do negatywnych konsekwencji z moich wyobrażeń, zniszczenie klimatu spowodowało utworzenie się nowego, równie interesującego, chociaż stawiającego całość w zupełnie innym świetle i, jak mi się wydaje, poszerzającego grupę potencjalnych odbiorców dzieła. Aż ciśnie się na usta dość znany cytat z filmu "Donnie Darko" w reżyserii Richarda Kelly'ego - "Destruction is a form of creation". W przeciwieństwie do paru znajomych, nigdy nie zachwycałam się tym tekstem, ale uważam, że do opisywanej sytuacji pasuje jak ulał.

Czym więc różnią się oryginalny i wtórny klimat Papriki? Może powinnam zacząć od podobieństw. Oba są nieco psychodeliczne, oniryczne i absurdalne. Gdy zastanawiałam się dokładniej nad różnicami, przyszło mi na myśl rozróżnienie między kolorami zimnymi, a ciepłymi. Książka jest zimna, film - ciepły. Pierwowzór wchodzi głębiej w psychikę bohaterów, pozwala czytelnikowi poznać ich rozterki, niepokój, lęk przed możliwymi konsekwencjami nadużycia DC Mini. W porównaniu do anime, gdzie wszyscy uczestnicy akcji wydają się bardzo aktywni, tutaj można dostrzec również ich niemoc a momentami nawet postawę pasywną (by nie opisywać dokładnych scen, ograniczę się do jednego nazwiska: Osanai. Kto przeczytał, powinien wiedzieć, co mam na myśli). Opis podobnych wahań między działaniem, a inercją wydaje się pogłębiać negatywne emocje, kierując odcień całości raczej w stronę kolorów zimnych. Nawet radosne alter ego Chiby, tytułowa Paprika, zostaje złapana w sieć lęków i niepokoju. Zakończenie natomiast, przypomina raczej uspokojenie się tonacji, delikatne przejście z najmroźniejszych barw ku neutralnej, spokojnej bieli. W anime, następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Fantasmagoria i absurd, leżące u podstaw historii, zostały zmieszane z odrobiną nieco bajkowej magii, przez co całość wydaje się łudząco podobna do animowanych baśni z dzieciństwa. Pokuszę się o dość odważne stwierdzenie: jest niczym groteskowa wersja tych produkcji! Dzięki zastosowaniu ciepłej kolorystyki (z pominięciem sceny finalnej konfrontacji), skojarzenia padają w zupełnie inne rejony. Nic w powieści nie sugerowałoby baśniowego klimatu, w anime zaś, zarówno kreska, jak i przedstawienie granicy między światami jawy i snu, wydaje się nieustannie kierować myśli właśnie w te rejony. Podczas miniresearchu, jaki sobie zafundowałam, przed zabraniem się za pisanie o "Paprice", doznałam niemałego zdziwienia, gdy dowiedziałam się, że za to anime nie odpowiada studio Ghibli. Owszem, omawiana produkcja jest nieco mroczniejsza niż, na przykład "Ruchomy Zamek Hauru" czy "Spirited Away: w krainie bogów" i skierowana jest do nieco starszych odbiorców, ale estetyka oraz rytm opowieści szczególnie się nie różnią. To oczywiście stwierdzenie jak najbardziej subiektywnej, ale zawsze, podczas oglądania animacji tego studia, gdzieś w środku doznawałam podobnego uczucia. Nic "z zewnątrz" nie wzrusza w ten sam sposób (co nie świadczy o gorszej jakości, a jedynie o innym oddziaływaniu). Paprice się udało. O Ghibli wspomniałam, ponieważ kojarzy się z bajkami. Jeśli założeniem twórców faktycznie było ukazanie groteskowej wersji bajki animowanej, to, szczególnie, że to produkcja japońska, nie ma chyba lepszego skojarzenia!

W powieści, postacie, z początku realistyczne, zaczynają przejawiać coraz dziwaczniejsze skłonności, jakby stawały się groteskową parodią samych siebie. Najbardziej zapadła mi w pamięć, zupełnie nieistotna dla całości fabuły scena wylotu Chiby i Tokity do Szwecji, a konkretnie pożegnania się Atsuko Chiby z Matsukane. Wtedy to,  dziennikarz wyznaje jej miłość, za co zostaje nagrodzony namiętnym pocałunkiem. Tych dwoje, tak naprawdę, spotyka się dopiero po raz drugi (i najprawdopodobniej ostatni). Tsutsui opisał całą sytuację w sposób, przywodzący na myśl ckliwe komedie romantyczne oraz przesłodzone mangi shoujo, co, z kolei sugeruje przekaz niewynikający bezpośrednio z fabuły. Myślę, że autor świadomie parodiuje różne gatunki i konwencje (nie tylko literackie). Nawet niezwykle irytujące motywy, takie jak główny wątek romansowy, związek pięknej, inteligentnej kobiety, o której marzą praktycznie wszyscy męscy bohaterowie powieści z, co prawda genialnym, ale odpychającym, grubym mężczyzną o charakterze dziecka, bardziej niż partnerki potrzebującym matki, zaczynają nabierać parodiowego sensu, pozwalającego zastanowić się nad wszystkimi wyeksploatowanymi do granic możliwości cliché współczesnych (i nie tylko) mediów. W anime, tego aspektu nie widać, a relacja wspomnianych przed chwilą osób przedstawia się w inny, minimalnie bardziej przystępny sposób (niemalże całkowicie przystępny - gdyby zlikwidować romantyczny podtekst relacji, w przypadku anime nie wnoszący nic w fabułę, okazałby się wręcz idealny dla nastroju ekranizacji). Oczywiście, można by omówić jeszcze parę innych przedmiotów parodii, ale myślę, że każdy, kto planuje kiedykolwiek przeczytać "Paprikę", powinien ich poszukać samodzielnie.

W obu wersjach historii, najbardziej rozczarował mnie brak jakiejkolwiek refleksji bohaterów nad zasadnością DC Mini. Spowodowały one katastrofę na skalę Japonii i, mimo że udało się ją zażegnać, korzystając z onirycznej względności czasu, wspomnienia pozostały. Wynalazek bez wątpienia stanowi wielkie niebezpieczeństwo. Bezrefleksyjne wprowadzanie w obieg nowych technologii nie prowadzi do niczego dobrego i całkowicie dehumanizuje leczenie schorzeń psychicznych, w którym to procesie, jednak potrzebne jest ludzkie podejście. Tokita ostatecznie nie rezygnuje z DC Minis - postanawia je po prostu ulepszyć, podczas gdy świat nie wydaje się gotowy na podobną technologię. Być może nigdy nie będzie. Ludzie mają tendencję do wypaczania pięknych idei i nadużywania nowych narzędzi. W "Paprice" (powieści), antagoniści poruszyli bardzo ważną kwestię, pozostawioną, ostatecznie, bez odpowiedzi. W ten sposób, autor stawia w dobrym świetle skrajnie naiwny idealizm, bez żadnego oparcia w rzeczywistości. Idealizm, który może doprowadzić do podarowania terrorystom nowej broni masowego rażenia, tyle że, zamiast szkód fizycznych, wyrządzającej psychiczne. Na szczęście, w odniesieniu do całokształtu fabuły, skupiającej się głównie na wizjach świata snów i psychice bohaterów, nie ma to aż takiego znaczenia - nie sprawia, że powieść jest zła. Po prostu, można by jeszcze bardziej rozwinąć potencjał, tkwiący w całej historii.

Prawdę mówiąc, teraz, gdy jestem w stanie się nieco do przeczytanej historii zdystansować, zaczynam myśleć, że całość fabuły stanowi zapis snu szaleńca. Snu, w którym ożywają potwory. Snu, którego każdy uczestnik zostaje zmuszony do wejścia w absolutny chaos, a następnie wrócić i ułożyć sobie życie na nowo. "Paprika" skłania do refleksji, ale tylko pewien określony typ ludzi, doszukujących się w tekście (najprawdopodobniej) treści nawet bardziej skomplikowanych niż te, które autor chciał przekazać. To pozycja naprawdę dobra, oferuje rozrywkę na wysokim poziomie, ale nie ma raczej szans na wejście do grona (nawet tego subiektywnego, osobistego) książek wybitnych. Parodiowe podejście, w gruncie rzeczy, nie wnosi do życia nic nowego. Co ciekawsze parodie bawią i pomagają dostrzec wady uznanych konwencji, ale, dopóki nie trafi się jakaś naprawdę odkrywcza ("Papriki", niestety, nie można w ten sposób określić), nienatrafienie na którąś z nich, chociażby i do końca życia, nie robi wielkiej różnicy.

Moja ocena: 7/10
Ocena anime: 7/10
Lektura obowiązkowa dla: fanów wersji animowanej, którzy, przy okazji, lubią też czytać książki (i znają język angielski, bo na wydanie polskie się nie zapowiada).

czwartek, 17 sierpnia 2017

"I Haven't Dreamed of Flying for a While" - Taichi Yamada, czyli historia pewnego rozczarowania

Literatura japońska nie cieszy się w Polsce szczególną popularnością. Mimo że zainteresowanie twórczością pisarzy z Kraju Wschodzącego Słońca raczej rośnie, niż spada, na rynku polskim ukazują się właściwie pojedyncze pozycje, jeśli nie liczyć Murakamiego, starych mistrzów pokroju Natsume Sōsekiego, Jun'ichirō Tanizakiego, czy też noblistów - Kenzaburō Ōe i Yasunariego Kawabaty. Dlatego właśnie, czytelnik, pragnący zapoznać się z tematem nieco głębiej, prędzej czy później zostaje zmuszony szukać lektur w językach obcych. Coraz częściej, przytrafia się to również mi. Tak stało się w przypadku "I Haven't Dreamed of Flying For a While" - powieści (czy też minipowieści), którą, od mniej więcej roku, miałam w planach czytelniczych.

Taichi Yamada (a właściwie Taichi Ishizaka) urodził się w Tokio. Pracował w studiu filmowym Shōchiku (z którym związani byli najwybitniejsi japońscy reżyserowie poprzedniego stulecia), ale, w okolicach trzydziestego roku życia odszedł, by skupić się na scenariuszach do seriali telwizyjnych. Napisał trzy powieści: "I Haven't Dreamed of Flying for a While" (1985), "Obcy" (1987), "W pogoni za dalekim głosem" (1989), ale literatura nigdy nie była podstawą jego działalności artystycznej. Po przeczytaniu dwóch z trzech książek tego autora, dochodzę do następującego wniosku: i bardzo dobrze. Ponieważ, "I Haven't Dreamed of Flying for a While", mimo obiecującego klimatu i wyjątkowo dobrego rytmu tekstu, okazało się rozczarowaniem.

Na wstępie, zaznaczę, że nie jest to moje pierwsze spotkanie z autorem. W zeszłym roku, miałam okazję zapoznać się z "Obcymi". Bardzo rzadko zdarza mi się nie wiedzieć co myśleć o konkretnym autorze, zazwyczaj pojawia się jakieś pierwsze wrażenie, bardziej lub mniej intensywne. W przypadku Yamady, tego nie było. Przywiódł mi na myśl niepełnego Murakamiego, bardzo niewyraźnego, sprowadzonego do sfery skojarzeń, ograniczonego przez nazbyt prostą fabułę, zniszczoną tym bardziej przez zły dobór metafor w najistotniejszych momentach. Bardzo cenię sobie atmosferę prozy tego ostatniego, dlatego poczułam się zawiedziona, że, mimo takiego poczucia, nie jestem w stanie sobie wyrobić żadnej opinii na temat powieści. Lubię mieć konkretne zdanie na tematy książkowe, szczególnie jeśli dotyczą głównej sfery moich zainteresowań, więc nie miałam wyjścia: musiałam sięgnąć po kolejną książkę Taichi'ego Yamady. Z początku, planowałam "W pogoni za dalekim głosem", ale przypomniałam sobie, że kiedyś (najprawdopodobniej dość niedawno po przeczytaniu "Obcych"), w ramach pogoni za angielskimi e-bookami, ściągnęłam sobie "I Haven't Dreamed of Flying For a While". A skoro i tak zabrałam się za odgrzebywanie zaległości czytnikowych, to czemu nie?

Pierwsze, na co zwróciłam uwagę to język, jakim książka została napisana. Pozornie prosty, pełen elegancji i ukrytego piękna, bardzo charakterystycznego dla tradycyjnej estetyki japońskiej. Wstęp kojarzył mi się z najlepszymi osiągnięciami Yoshimoto Banany i Harukiego Murakamiego, nieco wymieszanymi z prozą Yasunariego Kawabaty - a wywoływał więc skojarzenia z najlepszymi z najlepszych. Wrażenie to utrzymywało się mniej więcej do połowy pierwszego rozdziału, kiedy, podobnie jak w "Obcych", tylko w jeszcze bardziej wulgarny sposób, atmosfera uległa zmianie za sprawą fabuły.

Podczas pobytu w szpitalu, narrator - Taura, przez nadmiar pacjentów, zostaje poproszony o spędzenie jednej nocy w mniejszym pokoju, wraz z tajemniczą kobietą. Nieznajoma zgodziła się pod warunkiem, że pomiędzy nią, a głównym bohaterem, zostanie zawieszona zasłona, tak, by mężczyzna nie mógł jej zobaczyć. Oboje są przykuci do łóżek, więc żadnemu nie grozi nic ze strony drugiego. Mutsuko, ponieważ tak na imię kobiecie, okazuje się całkiem wdzięcznym partnerem rozmowy, która schodzi na na tematy poezji i wspomnień. Przynajmniej do czasu, gdy owi współtowarzysze niedoli nie dochodzą nagle do wniosku, że prowadzona przez nich konwersacja jest wyjątkowo niezwykła, ponieważ mężczyzna i kobieta zazwyczaj nie dyskutują w taki sposób, a na przeszkodzie ku temu staje seks. Dlatego też... zaczynają rozmawiać o seksie, albo raczej - uprawiać werbalny seks (zapewne, gdyby mogli się ruszać, na opisie by się nie skończyło i cała ta piękna wymiana zdań nie miałaby w ogóle miejsca). Następnego ranka, gdy pielęgniarka odsuwa zasłonę, okazuje się, że Mutsuko jest stara (sześćdziesiąt siedem lat) i jedynie sprawiała wrażenie na tyle młodej, by wzbudzić w nim pożądanie. Od tej pory, wściekły i zdegustowany, Taura, aż do opuszczenia szpitala, unika kobiety. Tak, mniej więcej, przedstawia się pierwszy rozdział powieści. Zwrot akcji, związany z ujawnieniem wieku tajemniczej nieznajomej, wzbudza zainteresowanie i, mimo wszystko, ratuje akcję. Tyle że im dalej, tym gorzej.

Ograniczę rozważania nad fabułą do jednego stwierdzenia: mocno okrojony "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" z dodatkiem zupełnie niepotrzebnej perwersji, boleśnie kontrastującym z pięknym, płynnym językiem. Otóż, Mutsuko robi się coraz młodsza - przeżywa ponownie kilka stadiów swojego dotychczasowego życia. Czytelnik poznaje ją jako kobietę w średnim wieku, młodą dorosłą, nastolatkę i, ostatecznie, pięcioletnią dziewczynkę. No i niestety, tu tkwi gwóźdź programu: poszczególne etapy zostają przedstawione przez Taurę - narratora w sposób, przypominający fantazje seksualne czterdziestoletniego mężczyzny. Cała niezwykłość sytuacji, w pewnym momencie, usuwa się na dalszy plan, ponieważ, autor, z jakiegoś powodu uznał, że ważniejsze są opisy seksu z nastolatką czy też robienie jej nagich zdjęć. Co prawda, urozmaica dialogi ciekawszymi wnioskami, na przykład wtedy, gdy porusza temat lęku przed śmiercią i nieznanym. Niemniej jednak, nie są one wystarczająco odkrywcze, by uczynić z "I Haven't Dreamed of Flying For a While" dzieło wartościowe.

W kwestii postaci, jedynym względnie interesującym aspektem wydaje się przedstawienie niezrozumienia, panującego między protagonistami. Tyle że, wspominając o tym, szukam pozytywów nieco na siłę. Żaden z bohaterów nie wzbudza sympatii. Wręcz przeciwnie, rażą schematycznością i niczym się nie wyróżniają. To, z kolei, sugeruje, że uwaga czytelnika powinna skupić się na fabule. Skoro jednak, jest ona równie mdła co jej uczestnicy, to do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo, oddające jakość "I Haven't Dreamed of Flying For a While": "średniak".

Nic nowego, ani tym bardziej godnego uwagi. W dodatku, autorowi udało się zniszczyć jeden z ciekawszych motywów: czas o zaburzonym biegu. Podkreślanie co chwilę, jak nietypową i paranormalną jawi się sytuacja Mutsuko, powoduje pogodzenie się z oszalałą rzeczywistością na tyle, że wydaje się czymś normalnym, oczywistym i, nad czym głęboko ubolewam, nieciekawym.

Książka nie ukazała się, jak dotąd w języku polskim, w przeciwieństwie do dwóch późniejszych powieści Taichi'ego Yamady. Mam nadzieję, że tak zostanie. Literatura japońska jest pełna niesamowitych światów, które mogłyby dać polskiemu czytelnikowi znacznie więcej niż "I Haven't Dreamed of Flying For a While". Dla mnie, to rozczarowanie roku. I, choć pewnie kiedyś sięgnę po "W pogonii za dalekim głosem", żeby mieć obraz całej twórczości autora (skoro napisał tak niewiele), nie polecam iść w moje ślady. Nie warto marnować życia na lektury przeciętne. Zaś co do samego Yamady, jeśli nie stworzy nic bardziej wartościowego, zostanie przyćmiony przez Harukiego Murakamiego i Yoshimoto Bananę. Być może, powinien ograniczyć się do pisania scenariuszy.

Moja ocena: 5/10
Lektura obowiązkowa dla: -


poniedziałek, 14 sierpnia 2017

"Smok Jego Królewskiej Mości" Naomi Novik albo alternatywna historia ze smokami w tle

Parę dni temu, mniej więcej w czasie, gdy zdecydowałam się założyć tego bloga, obudziłam się i stwierdziłam, że mam ochotę poczytać coś o smokach. Uwielbiam motyw tych wspaniałych, baśniowych stworzeń od dzieciństwa i co jakiś czas fascynacja ta rozkwita na nowo.
W związku z tym, bardzo łatwo rozczarować mnie ich przedstawieniem, szczególnie, jeśli stanowią głównych bohaterów powieści. Udało się, to, między innymi, George'owi R.R Martinowi, ponieważ, mimo że uwielbiam "Pieśń Lodu i Ognia", obraz smoków w serii pozostawia wiele do życzenia (poprzeczka jest ustawiona naprawdę wysoko!). W związku z tym, trudno się dziwić, że, gdy premiera siódmego sezonu "Gry o Tron" następuje akurat wtedy, gdy stoję u progu odrodzenia smokomanii, powstaje pewien niedosyt.

A więc, obudziłam się z chęcią powrotu do smoków. Pośpiesznie przejrzałam zbiory e-booków i zdecydowałam się na pierwszy tom cyklu Temeraire autorstwa Naomi Novik - "Smoka Jego Królewskiej Mości". Autorkę znałam już ze znakomitej "Wybranej" (niech was nie zwiedzie tytuł, kojarzący się z kiepskim, młodzieżowym czytadłem - to wina tłumacza, w oryginale powieść nosi piękną nazwę "Uprooted"), która klimatem nie ma sobie równych. Przywodzi na myśl mroczną, ale i magiczną, słowiańską baśń, a najwspanialszym jej elementem jest niesztampowe zakończenie, przypominające nieco najpiękniejsze sny z dzieciństwa. Już dawno chciałam powrócić do twórczości autorki, która ma na swoim koncie coś tak pięknego, ale stosiki nieprzeczytanych książek ciągle rosły, przez co "miałam co czytać" i zepchnęłam cykl Temeraire na drugi plan. Jednakże, tęsknota za smokami zmusiła mnie do zmiany priorytetów.

Naomi Novik to amerykańska pisarka o polsko-litewsko-żydowskich korzeniach. Studiowała literaturę i nauki informatyczne. Planowała zarabiać na życie projektowaniem scenariuszy do gier, ale odkryła, że pisanie pociąga ją znacznie bardziej. "Smok Jego Królewskiej Mości" to jej pierwsza powieść. Osadzona w czasach napoleońskich, stanowi intrygującą wizję historii alternatywnej. Świat przedstawiony różni się od rzeczywistego tylko jednym "szczegółem": istnieją smoki (chociaż, podejrzewam, że w uniwersum Temeraire, wciąż istnieją Inkowie, Majowie i Aztekowie, ponieważ w dialogach można doszukać się wzmianek na temat "inkaskich smoków").

Jak właściwie wszystkie gatunki zwierząt, występujących w różnych regionach świata, u smoków można zaobserwować wysokie zróżnicowanie rasowe. Różnice między poszczególnymi rasami smoków są znaczne: dotyczą nie tylko aspektów fizycznych takich jak wzrost, ubarwienie, umiejętności bojowe, szybkość i zwinność, ale również i umysłowych: niektóre przerastają inteligencją ludzi, inne przypominają wierne psy, którym wystarczy pożywienie i trochę czułości, by uznać swego pana (w przypadku smoków: kapitana) za boga. Mimo że stworzenia te występują właściwie wszędzie, uchodzą za rzadkość. Ludzie wciąż się ich boją i, może właśnie dlatego, wszystkie oswojone smoki, wraz z jeźdźcami zobowiązane są do służby w Korpusie Powietrznym Jego Królewskiej Mości (a przynajmniej, tak przedstawia się status quo w przypadku smoków angielskich i francuskich, na których skupia się akcja pierwszego tomu). Powstałe w ten sposób siły powietrzne, miewają kluczowe znaczenie dla przebiegu bitew.

Głównymi bohaterami są kapitan Laurence, marynarz, który znajduje na zdobytym statku francuskim jajo swojego przyszłego smoka oraz Temeraire - ów smok. Zmuszony do rezygnacji ze swojego stanowiska, Laurence udaje się do wyznaczonej kryjówki Korpusu, by szkolić się na awiatora. Tam właśnie poznaje społeczność i zwyczaje smoków. Autorka zapoznaje czytelnika z zachowaniami i charakterystyką brytyjskich ras, na czele z wielkimi, potężnymi Regal Copperami i plującymi trucizną, jaskrawymi Longwingami. Żywe opisy sprawiają, że stworzenia te stają przed oczami, zachwycają i równocześnie rozczulają. Awiatorzy, niezbyt poważani w XIX-wiecznym społeczeństwie, poświęcają swoje dobre imię i pozycję, by zostać ze swoimi podopiecznymi. Ich niewielka społeczność rządzi się własnymi zasadami, a każdy, kto chciałby wejść z którymś z nich w bardziej zażyłą relację, musi się liczyć z tym, że to smok zawsze będzie na pierwszym miejscu. Więź kapitana ze swoją bestią (chociaż, w przypadku niektórych ras "bestia" to niezbyt właściwe słowo) działa na zasadzie przyjaźni, której rozwój czytelnik może dokładnie prześledzić na przykładzie Laurence'a i Temeraire'a.

"Smok Jego Królewskiej Mości" to wspaniałe wprowadzenie w unikatowe uniwersum, pełne egzotycznych, smoczych tajemnic i ciekawych rozwiązań strategicznych z wykorzystaniem tych stworzeń. Dość powiedzieć, że wojny napoleońskie Naomi Novik różnią się od rzeczywistych. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do nieco spłyconych relacji między ludzkimi bohaterami, znacznie ustępującymi międzygatunkowym. Postaci nawiązują przyjaźnie i zakochują się, ale autorka zdaje się lekceważyć opis poszczególnych stadiów rozwoju tychże relacji . Od strony technicznej, jest przystępnie, chociaż bez rewelacji. Warsztat Naomi Novik pasuje do tej historii, ale, poza paroma fragmentami, nie wyróżnia się niczym szczególnym, w czym ustępuje "Uprooted". W pamięć zapadł mi jedynie opis pierwszego użycia przez Temeraire'a pewnej zdolności bojowej o specyfice której, świadomie decyduję się nie pisać, ponieważ zepsułoby to niektórym przyjemność z czytania. 

Niemniej jednak, cykl Temeraire, już w pierwszym tomie, przedstawia najbardziej fascynujący obraz smoków, jaki do tej pory odnalazłam w literaturze i, z tego tytułu, zasługuje na wyróżnienie.


Moja ocena: 9/10
Lektura obowiązkowa dla: miłośników smoków, motywu przyjaźni międzygatunkowej oraz poszukiwaczy pobudzającej wyobraźnię odskoczni od świata rzeczywistego.
---

Temeraire, źródło: https://www.deviantart.com/art/Temeraire-Celestial-293167654